Klasę trzeba mieć, można ją też
wypracować, ale najpierw trzeba wiedzieć czym jest i jak ją rozpoznać. A ten
dar nie przychodzi razem z talentem do śpiewania.
W
ubiegły weekend odbył się 51 Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Dla
jednych synonim kiczu i celebryckiego gwiazdorstwa, dla innych ciągle święto
polskiej piosenki. Przez lata zmieniła się jego formuła. Dzisiaj trzy dni
festiwalu dostarczają różnorodnych wrażeń. Niestety nie tylko tych pozytywnych.
Był
taki czas, że jakość festiwalu sięgnęła dna. Zarówno pod względem organizacji,
aranżacji, prowadzących jak i występujących artystów (to ostatnie słowo użyte
na wyrost). Ale organizatorzy trochę się dźwignęli i w ostatnich latach jest
naprawdę nieźle. Tylko niestety nie wszyscy zaproszeni potrafią odnaleźć się na
scenie. Wątpliwości budzą młodzi ze sceną nieobyci, wypromowani przez
wszelakiej maści talent shows. Czasem mam wrażenie, cytując Macieja
Kozłowskiego, że bezguścia promują beztalencia.
Bo od
razu na pierwszy rzut oka widać, kto szanuje siebie i widza, a kto chce tylko
zostać zapamiętanym, żeby o nim mówili – wszystko jedno jak, byleby mówili. Pomijam
już Marylę Rodowicz z jej występem disco polo (Maryli wybacza się wiele, w końcu królowa jest tylko jedna), choć po prostu bez komentarza
zostawię wygląd i zachowanie Margaret (żeby w ogóle wiedzieć kto to jest,
musiałam sobie ją „wyguglować”) oraz stylizację Eweliny Lisowskiej. Po prostu nie
wszyscy rozumieją znaczenie tego muzycznego spotkania i jego powagi. Bo chociaż
muzyka powinna być źródłem dobrej zabawy, to nie musi być od razu biesiadna i rubaszna,
by porwać publiczność. Z ogromnym zaciekawieniem oglądałam koncert ostatniego
dnia, podczas którego świętowaliśmy 25 lat wolności. Bo jednak takie koncerty
podsumowujące, upamiętniające, dedykowane wychodzą w Opolu najlepiej
(koncert dedykowany Agnieszce Osieckiej w 1997 roku, czy recital z piosenkami Seweryna Krajewskiego w 2007 roku – dla mnie
mistrzostwo). I choć wszystko w nim właściwie grało, było spójne, ciekawe, to
jednak były zgrzyty. Występ Kamila Bednarka, skaczące jak małpa do cudnej i
znaczącej piosenki Marka Grechuty wzbudził moje zniesmaczenie. Byłam bardzo
zdegustowana, gdy próbował rozbujać publiczność przy słowach „Bo ważne są tylko
te dni, których jeszcze nie znamy”. Prawie jak Piersi przy Bałkanicy. A kiedy
zaczął skakać i bujać się po scenie na szeroko rozstawionych nogach, mój tato
stwierdził, że chyba mu majty w tyłek włażą i upijają, a on usilnie chce je
wyciągnąć. Po prostu koszmar! Pomijam już strój w postaci krótkich dżinsów i bluzy (według mojej
mamy jak do sprzątania po psie), które strasznie wyglądały przy wieczorowej
sukni Urszuli i garniturze Zbigniewa Wodeckiego.
Co
jednak klasa artysty, to mówi sama za siebie. Gdy tylko Zbigniew Wodecki wyszedł
na scenę, powitała go owacja publiczności, Michałowi Bajorowi nie przeszkodził wyłączony
mikrofon, bo i tak dostał gromkie brawa. Urszula w swojej wieczorowej sukni
prezentowała się jak księżniczka, skromna Monika Kuszyńska i jak zawsze
elegancka Alicja Majewska również nagrodzono gromkimi brawami. A nikt z
wymienionych nie wymuszał tych oklasków, nie musiał skakać i zabawiać
publiczności. Każda z tych osób wyszła na scenę i zaśpiewała. Po prostu. Pięknie,
szczerze, z klasą. I to jest gwiazdorstwo, po tym poznaje się prawdziwego
artystę.
Piosenki
Budki Suflera, Czesława Niemena, Stanisława Soyki, Ireny Santor, Zbigniewa
Wodeckiego, Maryli Rodowicz, Edyty Geppert, Seweryna Krajewskiego, Magdy Umer, Anny Jantar, Perfektu
czy Wilków były, są i będą śpiewane. Będą wracać i niezmiennie wzbudzać
entuzjazm śpiewającej publiczności. Bo nie ma chyba lepszej nagrody dla artysty
jak śpiewająca publiczność, która z pamięci potrafi odtworzyć cały utwór
podczas koncertu. Bo wystarczy, że artysta pojawi się na scenie, a już publika podrywa
się do owacji na stojąco. I jestem o tym przekonana, że ani Margaret, ani Kamil
Bednarek, ani Juan Carlos Cano nie doświadczą tego uczucia. Bo za kilka lat
nikt nie będzie o nich pamiętał. Nie mówiąc o ich piosenkach. Bo na razie to są
znani tylko z niegłupich głosów odtwarzających piosenki innych. I całkiem
głupich wizerunków, które, mnie osobiście, psują muzyczne świętowanie w
czerwcowe weekendy.
Muzyka ma
łagodzić obyczaje, tymczasem wzbudza we mnie niesmak i niekiedy odruch
wymiotny. A może to nie muzyka, tylko jej wykonawcy… Kamil Bednarek, Ewelina
Lisowska, Margaret i ci inni zwycięzcy muzycznych „szołów” powinni się uczyć
manier, ogłady i odpowiedniego zachowania od starszego pokolenia. Powinni przejmować wzorce, łącznie ze strojem, który powinien
być dostosowany do czasu, miejsca i okoliczności, który zawsze jest wyrazem
szacunku dla bliskich, widzów, fanów, publiczności czy uczestników wydarzenia. Klasę
trzeba mieć, można ją też wypracować, ale najpierw trzeba wiedzieć czym jest i
jak ją rozpoznać, zdefiniować. A ten dar nie przychodzi razem z talentem do śpiewania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz