Nie odzywam się. W ogóle rzadko się odzywam
podczas jazdy. Chyba, że jestem jedyną osobą obok kierowcy, a ten w długiej podróży
ma potrzebę bycia zagadywanym. Ale tak generalnie wolę się nie odzywać,
lubię zatopić się w sobie...
Kiedy opowiadam, że ostatniego
dnia zrobiłyśmy 300 km, zwiedziłyśmy 3 miasta i czterokrotnie przekroczyłyśmy
granice, słuchacze mimo wszystko dopytują ile dni tam byłyśmy, gdzie
nocowałyśmy, jaki był koszt. Chyba sama nie dowierzam, że w ciągu jednego dnia
spokojnie wypiłyśmy kawę na zamku w Decin, zrobiłyśmy zakupy w Hrensku,
pstryknęłyśmy ponad setkę zdjęć w Czeskiej Szwajcarii, przenosząc się chwilę
później z plenerem do Szwajcarii Saksońskiej, spacerowałyśmy po uroczych
uliczkach Bautzen, a w między czasie zaliczyłyśmy dość szczegółową kontrolę
drogową niemieckiej policji. Na wszystko potrzebowałyśmy niespełna 10 godzin.
W myśl zasady, że nigdzie się
nie spieszymy i nic nie musimy, we wtorkowy poranek leniwie wyłączyłyśmy
zegarki, psiocząc na wdzierające się do pokoju słońce. Oczywiście nie miałyśmy
mu za złe, że świeci i cudownie grzeje majowe już powietrze, ale czemu musi to
robić, zaglądając nam prosto w twarz? Na
co dzień mieszkam w bloku, więc możliwość porannego spaceru po chłodnej trawie
otaczającego nas ogrodu wykorzystałam bez mrugnięcia okiem. Taka stawiająca na
nogi pobudka zamiast kawy. Ale i na używki przyszedł czas, kiedy do śniadania,
wcale już tak nie wczesnego, jakoś herbata nam nie pasowała. Podwójne espresso
z mlekiem w cieniu werandy smakowało wprost wybornie.
Zastanawiamy się, co dzisiaj.
Wiemy, że przekraczamy granicę, nie wiemy jeszcze gdzie. Ja chcę Niemcy,
koleżanka Lublinianka woli Czechy. Gospodyni wszystko jedno – wszędzie ma
blisko. Więc postanowiła nas pogodzić i pojechać tam, gdzie jeszcze nie była.
Zatem Czechy, na Decin. Nie mamy kompletnie pojęcia gdzie jedziemy, ale mamy
mapy. Niekompletne, jak się potem okaże, ale mamy. Więc jedziemy, dochodzi
południe, dzwon lokalnego kościoła zwiastuje Anioł Pański.
Kierujemy się na dawne
polsko-niemieckie przejście graniczne Porajów-Zittau. Z przejścia została tylko
tablica, że gościmy już na ziemi niemieckiej. Długo jedziemy nowo wybudowaną
drogą. Siedzę na tylnym siedzeniu. Nie odzywam się. W ogóle rzadko się odzywam
podczas jazdy. Chyba, że jestem jedyną osobą obok kierowcy, a ten w długiej podróży
ma potrzebę bycia zagadywanym. Wtedy żadne radio się nie umywa, najlepsze
audycje po prostu przy mnie kucają. Ale tak generalnie wolę się nie odzywać,
lubię popatrzeć, pomyśleć. Zatopić się w sobie, podziwiając mijane pejzaże. A
te po prostu zapierają dech w piersiach. Na chwilę urywają się, kiedy wjeżdżamy
do centrum Zittau, choć miasto piękne, zadbane, jeszcze bardziej promienieje w
blasku słońca, które korzysta z braku chmur na niebie i grzeje nas przez szybę
ile fabryka dała. Temperatura powietrza znowu sięga 30oC, więc czym
prędzej chcemy sie stąd wydostać, żeby w Czechach trafić na zacienione leśne
drogi, prowadzące na Decin. Kierujemy się na Hradek i udaje nam się wreszcie
wyjechać, choć nie było to łatwe. W przeciągu 30 minut, może 40 minut
przekraczamy drugą granicę, tym razem niemiecko-czeską.
Zacienione drogi, owszem,
pojawiły się, ale nie do końca tak je sobie wyobrażałyśmy. Szare wstążki
czeskich ulic wiją się między wzgórzami. Przy dziesiątym zakręcie mierzącym 180o
i spadającym kilkadziesiąt metrów dół, przestałam liczyć. Po prawej stronie
skały wysoko w górę, po lewej strome zbocze porośnięte lasem. Albo po prawej i
po lewej stronie strome zbocza porośnięte lasem. Żołądek w gardle, a serce na
ramieniu. Gospodyni jest dobrym kierowcą, ale zaledwie 4 miesiące temu została
kierowcą własnego auta. Szybkie Pod Twoją
obronę, westchnienie do św. Krzysztofa i szeroko otwarte oczy. Przede
wszystkim z niedowierzania, że natura może stworzyć coś tak pięknego, bez
najmniejszej ingerencji ludzkiej. Hektary pól, mieniących się różnymi barwami
wzrastających, a niekiedy już kwitnących roślin, kapitalnie komponowały się z
falującym ukształtowaniem terenu. Coś niesamowitego. To chyba nagroda za te
serpentyny kilkanaście kilometrów wcześniej.
Przejeżdżamy przez mniejsze
miasteczka i miejscowości. Nie jesteśmy pewne czy zmierzamy w dobrym kierunku.
Poruszamy się trochę intuicyjnie, bo powiedzenie „czeski film” nabiera
znaczenia dopiero w Czechach w związku z drogowymi oznaczeniami. Ale wreszcie
docieramy na miejsce. Decin wita nas przepiękną architekturą, mnóstwem zieleni
i planami miasta, które znajdują się we wszystkich strategicznych punktach
miasta. Wystarczy na tablicy wybrać numer poszukiwanego przez siebie obiektu, a
ten za chwilę podświetli się na mapie. Chcemy dotrzeć do zamku. Zauważyłyśmy go
już z daleka, majestatycznie wznosił się nad miastem, wskazując jednocześnie
centrum. Kierujemy się w stronę bladożółtych murów, bo od strony rynku nie jest
już tak widoczny. Przechodzimy przez niewielką bramę i trafiamy na asfaltową
drogę, prowadzącą wprost do zamku. A na zamku? Dwie kobiety siedzą pod drzewem
na dziedzińcu, jakaś para w zamkowej restauracji je obiad i tylko strażniczka
przechodzi co jakiś czas, spoglądając jak robimy sobie zdjęcia. Przepiękna
budowla z XII w. niszczeje, niezagospodarowana przez właścicieli lub władze
miasta. Szkoda, bo miejsce na imprezy kulturalne jest idealne – ze względu na
położenie, ale i warunki lokalowe. Mrożona zamkowa kawa jest naprawdę
wyśmienita. Musze przyznać, że tak dobrej jeszcze nie piłam. I tyle zostało nam
z w wizyty w tym miejscu. Wracając, zaglądamy na dziedzińce, krużganki i patio
okolicznych kamieniczek. Nie wiem czy akurat trafiłyśmy na taki moment czy to
nasze nastawienie, ale gdzie nie zajrzymy, mam nieodparte wrażenie, że czas się
zatrzymał albo płynie dużo wolniej… Opuszczając Decin, a raczej próbując go
opuścić, bo znowu urzeczywistnia się ”czeski film” i dwukrotnie przekraczamy
Łabę, której w ogóle nie powinniśmy przekroczyć. Ale za to mamy okazję jeszcze
raz podziwiać zamek Decin w całej okazałości, majestatycznie wznoszący się nad
miastem.
Ponieważ serpentynowa trasa na
Decin nie jest naszym marzeniem w drodze powrotnej, postanawiamy jednak, że
ruszamy na Niemcy, żeby do Polski wrócić autostradą. Tym sposobem każda z nas
będzie zadowolona, bo o ile dziewczyny były zgodne co do wyprawy do Czech, ja
wolałam naszych zachodnich sąsiadów. Mamy tylko jeden problem – nie mamy
kompletnej mapy Niemiec. Na mapach Dolnego Śląska i północnej części Czech załapały
się fragmenty trasy, którą chcemy wracać, ale mamy ją w dwóch albo i w trzech
kawałkach. Nieważne. Damy radę. Kto jak nie my… Więc trasą nr 62 wzdłuż Łaby
jedziemy w stronę niemieckiej granicy. Jesteśmy w Czeskiej Szwajcarii. Widoki,
które rozpościerają się przed nami, za nami i po obu stronach ulicy sprawiają,
że nie wiemy gdzie patrzeć, żeby niczego nie stracić. Najgorzej ma kierowca, bo
możliwość właściwie tylko jedna. Po prawej stronie skaliste wzniesienia
porośnięte krzewami i drzewami. Po lewej strome urwisko, a w dole rozlewająca
się Łaba. Jedziemy tak kilkadziesiąt kilometrów, aż dojeżdżamy do Hrenska –
miasta pod skałami. Ktoś, kto wpadł na pomysł zagospodarowania terenu w ten
sposób, spokojnie może nosić miano geniusza. Skalisty kanion porośnięty lasami,
zabudowano restauracjami, hotelami, domkami, sklepikami, kawiarniami,
początkowo miał być osadą drwali i flisaków. Z czasem jednak uroczy i romantyczny
krajobraz zaczął przyciągać turystów. Pośrodku szumiąca woda, co jakiś czas
przepasana mostkiem. U stóp skalistych ścian stragany i kramiki. A gdy kończą
sie zabudowania, zaczyna się głusza, przez którą prowadzi szlaki do wąwozów, udostępnione
zwiedzającym w 1884 roku przez Towarzystwo Górskie Czeskiej Szwajcarii. Spędzamy
tu jakiś czas, nie mogąc nacieszyć oczu. Gdybym miała wybrać miejsce na zagraniczną
przeprowadzkę, to miejsce mogłoby zostać moim nowym domem...
*************************
Cały rynek w Decin ozdobiony był takimi kwitnącymi drzewami
Na zamku Decin
Park Narodowy Czeska Szwajcaria
Hrensko - miasto pod skałami
Stragany i sklepiki w skalistym kanionie
Na jednym z mostów...
2 komentarze:
powiem Ci, że z czasem, który zatrzymuje się w Czechach odnoszę takie samo wrażenie... Często zdarza mi się bywać w Czeskich Jesennikach i zawsze ilekroć przekraczam polsko-czeską granicę czuję się jak w innym świecie... spokój, zdecydowanie mniejszy ruch na drogach, ludzie mniej zabiegani... nie wiem czy to taka specyfika calego kraju, czy tylko tych mniejszych miast i miasteczek... ale tak czy siak bardzo mi to odpowiada :)
a opowiesc - dalej czyta sie jednym techem. Uwielbiam takie blogowe wpisy i nie wiem czemu, ale mam nieodparte wrażenie, że macie z Ojcem KP podobny styl pisania - taki właśnie, który lubię:)
Keep doing!
Cici, może i spokój w tych Czechach i mniejszy ruch, ale oznakowanie dróg to naprawdę "czeski film" :).
Co do stylu pisania, to nie zastanawiałam się nad tym, przyznam szczerze. Może i masz rację, może i coś w tym jest:) Zawsze pisałam obszernie, niezależnie czy był to list do przyjaciela czy wypracowanie w szkole. I zawsze, że tak powiem - kwieciście :). A że w miarę upływu lat zmienia się trochę patrzenie na świat, jego odbioru i interpretacji, to i styl trochę się zmienia. Ale najważniejsze, że ciągle tam jestem ja...:)
Prześlij komentarz