poniedziałek, 14 maja 2012

Muszę tylko to, co chcę (cz.3) - Czechy

Nie odzywam się. W ogóle rzadko się odzywam podczas jazdy. Chyba, że jestem jedyną osobą obok kierowcy, a ten w długiej podróży ma potrzebę bycia zagadywanym.  Ale tak generalnie wolę się nie odzywać, lubię zatopić się w sobie...

 
Kiedy opowiadam, że ostatniego dnia zrobiłyśmy 300 km, zwiedziłyśmy 3 miasta i czterokrotnie przekroczyłyśmy granice, słuchacze mimo wszystko dopytują ile dni tam byłyśmy, gdzie nocowałyśmy, jaki był koszt. Chyba sama nie dowierzam, że w ciągu jednego dnia spokojnie wypiłyśmy kawę na zamku w Decin, zrobiłyśmy zakupy w Hrensku, pstryknęłyśmy ponad setkę zdjęć w Czeskiej Szwajcarii, przenosząc się chwilę później z plenerem do Szwajcarii Saksońskiej, spacerowałyśmy po uroczych uliczkach Bautzen, a w między czasie zaliczyłyśmy dość szczegółową kontrolę drogową niemieckiej policji. Na wszystko potrzebowałyśmy niespełna 10 godzin. 

W myśl zasady, że nigdzie się nie spieszymy i nic nie musimy, we wtorkowy poranek leniwie wyłączyłyśmy zegarki, psiocząc na wdzierające się do pokoju słońce. Oczywiście nie miałyśmy mu za złe, że świeci i cudownie grzeje majowe już powietrze, ale czemu musi to robić, zaglądając nam prosto w twarz?  Na co dzień mieszkam w bloku, więc możliwość porannego spaceru po chłodnej trawie otaczającego nas ogrodu wykorzystałam bez mrugnięcia okiem. Taka stawiająca na nogi pobudka zamiast kawy. Ale i na używki przyszedł czas, kiedy do śniadania, wcale już tak nie wczesnego, jakoś herbata nam nie pasowała. Podwójne espresso z mlekiem w cieniu werandy smakowało wprost wybornie.

Zastanawiamy się, co dzisiaj. Wiemy, że przekraczamy granicę, nie wiemy jeszcze gdzie. Ja chcę Niemcy, koleżanka Lublinianka woli Czechy. Gospodyni wszystko jedno – wszędzie ma blisko. Więc postanowiła nas pogodzić i pojechać tam, gdzie jeszcze nie była. Zatem Czechy, na Decin. Nie mamy kompletnie pojęcia gdzie jedziemy, ale mamy mapy. Niekompletne, jak się potem okaże, ale mamy. Więc jedziemy, dochodzi południe, dzwon lokalnego kościoła zwiastuje Anioł Pański.

Kierujemy się na dawne polsko-niemieckie przejście graniczne Porajów-Zittau. Z przejścia została tylko tablica, że gościmy już na ziemi niemieckiej. Długo jedziemy nowo wybudowaną drogą. Siedzę na tylnym siedzeniu. Nie odzywam się. W ogóle rzadko się odzywam podczas jazdy. Chyba, że jestem jedyną osobą obok kierowcy, a ten w długiej podróży ma potrzebę bycia zagadywanym. Wtedy żadne radio się nie umywa, najlepsze audycje po prostu przy mnie kucają. Ale tak generalnie wolę się nie odzywać, lubię popatrzeć, pomyśleć. Zatopić się w sobie, podziwiając mijane pejzaże. A te po prostu zapierają dech w piersiach. Na chwilę urywają się, kiedy wjeżdżamy do centrum Zittau, choć miasto piękne, zadbane, jeszcze bardziej promienieje w blasku słońca, które korzysta z braku chmur na niebie i grzeje nas przez szybę ile fabryka dała. Temperatura powietrza znowu sięga 30oC, więc czym prędzej chcemy sie stąd wydostać, żeby w Czechach trafić na zacienione leśne drogi, prowadzące na Decin. Kierujemy się na Hradek i udaje nam się wreszcie wyjechać, choć nie było to łatwe. W przeciągu 30 minut, może 40 minut przekraczamy drugą granicę, tym razem niemiecko-czeską. 

Zacienione drogi, owszem, pojawiły się, ale nie do końca tak je sobie wyobrażałyśmy. Szare wstążki czeskich ulic wiją się między wzgórzami. Przy dziesiątym zakręcie mierzącym 180o i spadającym kilkadziesiąt metrów dół, przestałam liczyć. Po prawej stronie skały wysoko w górę, po lewej strome zbocze porośnięte lasem. Albo po prawej i po lewej stronie strome zbocza porośnięte lasem. Żołądek w gardle, a serce na ramieniu. Gospodyni jest dobrym kierowcą, ale zaledwie 4 miesiące temu została kierowcą własnego auta. Szybkie Pod Twoją obronę, westchnienie do św. Krzysztofa i szeroko otwarte oczy. Przede wszystkim z niedowierzania, że natura może stworzyć coś tak pięknego, bez najmniejszej ingerencji ludzkiej. Hektary pól, mieniących się różnymi barwami wzrastających, a niekiedy już kwitnących roślin, kapitalnie komponowały się z falującym ukształtowaniem terenu. Coś niesamowitego. To chyba nagroda za te serpentyny kilkanaście kilometrów wcześniej.

Przejeżdżamy przez mniejsze miasteczka i miejscowości. Nie jesteśmy pewne czy zmierzamy w dobrym kierunku. Poruszamy się trochę intuicyjnie, bo powiedzenie „czeski film” nabiera znaczenia dopiero w Czechach w związku z drogowymi oznaczeniami. Ale wreszcie docieramy na miejsce. Decin wita nas przepiękną architekturą, mnóstwem zieleni i planami miasta, które znajdują się we wszystkich strategicznych punktach miasta. Wystarczy na tablicy wybrać numer poszukiwanego przez siebie obiektu, a ten za chwilę podświetli się na mapie. Chcemy dotrzeć do zamku. Zauważyłyśmy go już z daleka, majestatycznie wznosił się nad miastem, wskazując jednocześnie centrum. Kierujemy się w stronę bladożółtych murów, bo od strony rynku nie jest już tak widoczny. Przechodzimy przez niewielką bramę i trafiamy na asfaltową drogę, prowadzącą wprost do zamku. A na zamku? Dwie kobiety siedzą pod drzewem na dziedzińcu, jakaś para w zamkowej restauracji je obiad i tylko strażniczka przechodzi co jakiś czas, spoglądając jak robimy sobie zdjęcia. Przepiękna budowla z XII w. niszczeje, niezagospodarowana przez właścicieli lub władze miasta. Szkoda, bo miejsce na imprezy kulturalne jest idealne – ze względu na położenie, ale i warunki lokalowe. Mrożona zamkowa kawa jest naprawdę wyśmienita. Musze przyznać, że tak dobrej jeszcze nie piłam. I tyle zostało nam z w wizyty w tym miejscu. Wracając, zaglądamy na dziedzińce, krużganki i patio okolicznych kamieniczek. Nie wiem czy akurat trafiłyśmy na taki moment czy to nasze nastawienie, ale gdzie nie zajrzymy, mam nieodparte wrażenie, że czas się zatrzymał albo płynie dużo wolniej… Opuszczając Decin, a raczej próbując go opuścić, bo znowu urzeczywistnia się ”czeski film” i dwukrotnie przekraczamy Łabę, której w ogóle nie powinniśmy przekroczyć. Ale za to mamy okazję jeszcze raz podziwiać zamek Decin w całej okazałości, majestatycznie wznoszący się nad miastem.  

Ponieważ serpentynowa trasa na Decin nie jest naszym marzeniem w drodze powrotnej, postanawiamy jednak, że ruszamy na Niemcy, żeby do Polski wrócić autostradą. Tym sposobem każda z nas będzie zadowolona, bo o ile dziewczyny były zgodne co do wyprawy do Czech, ja wolałam naszych zachodnich sąsiadów. Mamy tylko jeden problem – nie mamy kompletnej mapy Niemiec. Na mapach Dolnego Śląska i północnej części Czech załapały się fragmenty trasy, którą chcemy wracać, ale mamy ją w dwóch albo i w trzech kawałkach. Nieważne. Damy radę. Kto jak nie my… Więc trasą nr 62 wzdłuż Łaby jedziemy w stronę niemieckiej granicy. Jesteśmy w Czeskiej Szwajcarii. Widoki, które rozpościerają się przed nami, za nami i po obu stronach ulicy sprawiają, że nie wiemy gdzie patrzeć, żeby niczego nie stracić. Najgorzej ma kierowca, bo możliwość właściwie tylko jedna. Po prawej stronie skaliste wzniesienia porośnięte krzewami i drzewami. Po lewej strome urwisko, a w dole rozlewająca się Łaba. Jedziemy tak kilkadziesiąt kilometrów, aż dojeżdżamy do Hrenska – miasta pod skałami. Ktoś, kto wpadł na pomysł zagospodarowania terenu w ten sposób, spokojnie może nosić miano geniusza. Skalisty kanion porośnięty lasami, zabudowano restauracjami, hotelami, domkami, sklepikami, kawiarniami, początkowo miał być osadą drwali i flisaków. Z czasem jednak uroczy i romantyczny krajobraz zaczął przyciągać turystów. Pośrodku szumiąca woda, co jakiś czas przepasana mostkiem. U stóp skalistych ścian stragany i kramiki. A gdy kończą sie zabudowania, zaczyna się głusza, przez którą prowadzi szlaki do wąwozów, udostępnione zwiedzającym w 1884 roku przez Towarzystwo Górskie Czeskiej Szwajcarii. Spędzamy tu jakiś czas, nie mogąc nacieszyć oczu. Gdybym miała wybrać miejsce na zagraniczną przeprowadzkę, to miejsce mogłoby zostać moim nowym domem...

                                                    *************************

 
 Cały rynek w Decin ozdobiony był takimi kwitnącymi drzewami 


 
Na zamku Decin 



 
Park Narodowy Czeska Szwajcaria 


 
Hrensko - miasto pod skałami  


 
Stragany i sklepiki w skalistym kanionie 


 
Na jednym z mostów...



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

powiem Ci, że z czasem, który zatrzymuje się w Czechach odnoszę takie samo wrażenie... Często zdarza mi się bywać w Czeskich Jesennikach i zawsze ilekroć przekraczam polsko-czeską granicę czuję się jak w innym świecie... spokój, zdecydowanie mniejszy ruch na drogach, ludzie mniej zabiegani... nie wiem czy to taka specyfika calego kraju, czy tylko tych mniejszych miast i miasteczek... ale tak czy siak bardzo mi to odpowiada :)
a opowiesc - dalej czyta sie jednym techem. Uwielbiam takie blogowe wpisy i nie wiem czemu, ale mam nieodparte wrażenie, że macie z Ojcem KP podobny styl pisania - taki właśnie, który lubię:)
Keep doing!

Belegalkarien pisze...

Cici, może i spokój w tych Czechach i mniejszy ruch, ale oznakowanie dróg to naprawdę "czeski film" :).

Co do stylu pisania, to nie zastanawiałam się nad tym, przyznam szczerze. Może i masz rację, może i coś w tym jest:) Zawsze pisałam obszernie, niezależnie czy był to list do przyjaciela czy wypracowanie w szkole. I zawsze, że tak powiem - kwieciście :). A że w miarę upływu lat zmienia się trochę patrzenie na świat, jego odbioru i interpretacji, to i styl trochę się zmienia. Ale najważniejsze, że ciągle tam jestem ja...:)