Pamiętam,
jak 3 lata temu pojechałyśmy do Görlitz. Chodziłyśmy po ulicach z
obcobrzmiącymi nazwami, słyszałam język, którego kompletnie nie rozumiałam. Chyba
nigdy wcześniej nie czułam się tak zagubiona. Wewnętrzne poczucie obcości
towarzyszyło mi i tym razem. Nie wiem skąd się to bierze, ale znika jak tylko
przekraczam ojczystą granicę.
Słońce schodzi coraz niżej. Niedługo
dzień będzie chylił się ku końcowi. A przed nami jeszcze sporo drogi.
Przekraczamy w Hrensku trzecią dziś granicę, tym razem czesko–niemiecką. Znowu
wkraczamy na terytorium Niemiec. Ciągle jesteśmy w Szwajcarii, tym razem
Saksońskiej. Pejzaż właściwie się nie zmienił. No może stał się jeszcze
piękniejszy. Po drugiej stronie Łaby wzniesienie porośnięte lasami, a pomiędzy
drzewami co jakiś czas, na różnych wysokościach, przebijają dachy zabudowań.
Czerwony skład pociągu, niczym wąż, wije się na zielonym tle. Zatrzymuje się na
stacji, obok przeprawy promowej – jedynej możliwej drogi, jaką można przedostać
się do miasta. „Czeski film” oznaczeń drogowych udzielił się Niemcom przy
granicy. Ponownie dwukrotnie przekraczamy niepotrzebnie Łabę, szukając wylotu
na Bad Schandau. Kiedy już się nam udaje, mkniemy przed siebie w uroczym
klimacie niemieckich pól.
Nagle pojawia się za nami
policja. Nie stresujemy się, bo jedziemy przepisowo, ale oni, dziwnym trafem,
też. Nie wyprzedzają nas, tylko wolniutko, 40 km na godzinę, wloką się za nami
kilka kilometrów. Odwracam się i widzę, że migają koguty. Stało się. Niemiecka
kontrola drogowa. Policjanci wyprzedzając nasz samochód, wystawili przez okno
znak stopu. Zatrzymujemy się w zatoczce,
dookoła żółte pola rzepaku, w dali majaczą pozostawione wzgórza narodowego
parku. Topornie brzmiące „Guten Tag”
przyprawia nas o jednak dreszcze. To pierwsza w ogóle kontrola Gospodyni, a na
dodatek w obcym kraju. Ale damy radę, nie ma bata. Policjant słysząc głośne „dzień dobry” pyta czy któraś mówi po
niemiecku, a kiedy koleżanka kręci przecząco głową, podchodzi drugi z
policjantów, porozumiewający się po angielsku. Wytłumaczył nam, że to tylko
rutynowa kontrola, że sprawdzą stan pojazdu i dokumenty. Nie tylko kierowcy.
Wszystkie trzy musimy oddać dowody osobiste. W trakcie gdy anglojęzyczny
policjant sprawdza samochód (schowki, siedzenia z tyłu i z przodu, torby i
reklamówki leżące na tylnich siedzeniach oraz zawartość bagażnika), jego kolega
wykonuje telefon, a z rozmowy wnioskujemy, że dyktuje komuś numery.
Prawdopodobnie naszych dowodów, sprawdzając ich autentyczność lub informacje
czy nie jesteśmy notowane. Trzeci z policjantów czeka obok radiowozu. Podczas sprawdzania
bagażnika policjant pyta najpierw co przewozimy, podkreślając czy aby na pewno
nie mamy papierosów. Zainteresowała go termiczna torba, w której było 10
butelek Złotego Bażanta. Zaczęłyśmy się zastanawiać czy się nie czepi. Niby
nic, ale jak chce się psa uderzyć, to i kij się znajdzie. Nasza Gospodyni
drżącymi rękami otwiera torbę i pokazuje jej zawartość, mówiąc, że papierosów
nie mamy, tylko piwo. Z przejęcia wymawia to słowo po polsku, nie po angielsku.
Na co policjant śmieje się w głos, powtarzając: „O! Piwo!”, po czym dodaje: „Good”.
Napięcie trochę opadło, czujemy się pewniej, choć ten, który rozmawia przez
telefon ma ciągle ponurą minę. Gra, żeby nas trochę nastraszyć? A może mają
taki podział ról na dobrego i złego policjanta? A może po prostu udaje
Niemca-twardziela przed polskimi dziewczynami? Wszystko jedno. Ważne, że
słyszymy: „It’s ok.”, które brzmi niebotycznie i koi lepiej niż Beethoven.
Pytają gdzie jedziemy i jaką trasą. Kiedy mówimy, że jeszcze dzisiaj musimy
dotrzeć do Polski, kawałek za Zgorzelec, a jedziemy na Neustadt, a potem przez
Bautzen, życzą nam tylko szerokiej drogi, przyjaźnie się uśmiechając. Oddychamy
z ulgą. Ze stresu zaczynamy się nerwowo śmiać. Taki dziwny sposób odreagowania,
którego wielu z nas doświadcza. Rozładowuje napięcie dość sztucznie, bo żadnej
z nas do śmiechu jeszcze chwilę temu nie było. Ważne, że działa. Postanawiamy wykorzystać miejsce na kilka zdjęć.
Fantastyczny plener. Stwierdziłyśmy, że panowie zatrzymali nas po to, byśmy
mogły jeszcze skorzystać z tych cudownych widoków. Inaczej przemknęłybyśmy
tylko w kierunku Neustadt, nie zwracając uwagi na otaczające nas piękno..
Panowie nie odjeżdżają od razu, przyglądają nam się jeszcze chwilę, kiedy
robimy sobie zdjęcia. Być może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło,
ale chyba innego zdania byli pasażerowie niemieckiego auta stojącego obok na
zatoczce. Kiedy zostałyśmy zatrzymane, odpoczywali, popijając coca-colę. Przyglądali
nam się podczas kontroli. Kiedy szykowałyśmy się do odjazdu, policjanci
podeszli do nich, prosząc o dokumenty. Dało się słyszeć podniesiony głos
kierowcy, zauważyć nietęgie miny policjantów i przejęcie na twarzach pasażerów
auta.
Pola rzepaku towarzyszą nam
prawie do Neustadt, które mijamy, żeby móc zatrzymać się w Bautzen. Bautzen
albo Budziszyn, jak kto woli, leży w we wschodniej części Saksonii nad rzeką
Sprewą. Jest historyczną stolicą Górnych Łużyc i centrum kulturalnym Łużyczan. Docieramy
do niego ok. godziny 19. Już z oddali zaczynamy cieszyć oczy wyłaniającym się
widokiem, ale kiedy wjeżdżamy na most, wkraczając do centrum, jesteśmy po
prostu oczarowane. Parkujemy, szybki rzut oka na plan miasta i ruszamy w stronę
mostu. Musimy tam wrócić. To było takie zakochanie od pierwszego wejrzenia. Nie
mam pojęcia czy istnieje ono między ludźmi, a skłonna jestem twierdzić, że nie,
to między ludźmi a miejscami – z całą pewnością jest taka chemia, która nie
pozwala zapomnieć, wywołuje na twarzy uśmiech przy każdym wspomnieniu i motyle
w brzuchu na myśl o ponownym spotkaniu.
W drodze na rynek trafiłyśmy na
trwający koncert rockowy. Przechadzamy się między zabytkowymi budynkami, które
wspaniale wyglądają w świetle zachodzącego słońca. Kolorowe kamieniczki nadają
temu miejscu niesamowity klimat. Ogródki kawiarni, knajpek i restauracji tętnią
życiem. Nie stanowi to dla nas problemu w uruchomieniu sesji fotograficznej na
środku wybrukowanej uliczki, mimo, że większość spojrzeń siedzących tam ludzi
skierowana jest na nas. Jest już dużo chłodniej niż w ciągu dnia. Czasem na
nadmiar promieni słonecznych paradoksalnie reaguję dreszczami. I tak jest tym
razem, do tego spadek temperatury, więc okrywam się szalem. Myślę sobie: chwilo
trwaj…. Docieramy do miejsca, gdzie mamy świetny widok na Sprewę i okoliczne
zabytki. W architekturze dominuje czerwona cegła, która kapitalnie kontrastuje
z szarym brukiem. W stronę mostu idziemy właśnie taką wybrukowaną uliczką. Po lewej
stronie wysoko wzniesione kamienice, po prawej mur, przy którym ustawiono
latarnie. Przepiękny obrazek. Takie miejsca zostają w pamięci i przed oczami,
nie zawsze da się je opisać słowami. Jeszcze kilka fotek na moście, które
ukazuje nam centrum Bautzen w całej okazałości i wracamy do auta. Przed nami
jeszcze szmat drogi, a my nie mamy kompletnej mapy i musimy wydostać się na
autostradę. Mija 20.00. Jesteśmy w trasie 8 godzin, a ja mam wrażenie, że
minęła wieczność.
Jestem potwornie zmęczona. Za
oknem ciemno. Jedziemy autostradą, odliczamy kilometry do granicy. Wreszcie w
blasku świateł pokazuje się tabliczka z napisem „Republik Polen”. Jesteśmy w domu. Granica niemiecko–polska
przekroczona. Mam poczucie ulgi, jestem w domu. Niezależnie gdzie, w jakim
zakątku kraju, jestem u siebie. Cokolwiek by się nie zadziało, jestem u siebie.
Dziewczyny w drodze narzekają na stan dróg, oznaczenia, gościnność, porównując
nas do sąsiadów z zachodu. Tym bardziej, kiedy zjeżdżając z niemieckiej
autostrady od razu wjeżdżamy na rozkopaną polską trasę szybkiego ruchu. Dla
mnie to nie ma znaczenia. Jestem u siebie. Pamiętam, jak 3 lata temu
pojechałyśmy do Görlitz, tuż przy granicy, którą przekraczałyśmy w Zgorzelcu
pieszo (na moście nad Odrą, stając mniej więcej po środku w rozkroku mogłam
powiedzieć, że jestem w dwóch miejscach na raz – jedną nogą w Polsce, a drugą w
Niemchech). Chodziłyśmy po ulicach z obcobrzmiącymi nazwami, słyszałam język,
którego kompletnie nie rozumiałam i chyba nigdy wcześniej nie czułam się tak zagubiona.
Wewnętrzne poczucie obcości towarzyszyło mi i tym razem. Nie wiem skąd się to
bierze, ale znika jak tylko przekraczam ojczystą granicę.
Jakoś przed 22.00 parkujemy na
podwórku. W domu czeka na nas ciepła kolacja. Zmęczenie jest tak silne, że zasypiam
na siedząco. Ale muszę się jeszcze spakować, bo rankiem mam pociąg do
Wrocławia, a stąd do domu. Czeka mnie kolejne 7-8 godzin drogi, ale tym razem
mogę wtulić głowę w sweter i zasnąć, zwinięta w kłębek na autobusowym
siedzeniu, uśmiechając się przez sen do wspomnień. I tak do samej Łodzi…
***************************
Fotoreportaż z wyprawy.
Podziękowania dla Gospodyni i koleżanki Lublinianki za czas, przyjaźń i zdjęcia :)
Park Narodowy Szwajcaria Saksońska. Rzeka Łaba
Stacja kolejowa
Pociąg na stacji kolejowej
Chwilę później obserwowałyśmy przeprawę promową
Chwilę później obserwowałyśmy przeprawę promową
Widok z okna samochodu w drodze na Neustadt
W tak urokliwym miejscu przeszłyśmy kontrolę drogową niemieckiej policji
Prawda, że malowniczy pejzaż? A kontrola drogowa trwa...
A po kontroli znowu mkniemy między polami rzepaku...
Namacalny dowód, że byłyśmy w Niemczech :)
Czy można się w tym miejscu nie zakochać...?
Nie można...:)
Most, na którym mocniej zabiło moje serce :)
Rzeka Sprewa
Rzut oka na Bautzen
Bautzen pogrążające się w szarościach zmroku...
2 komentarze:
jak zawsze fantastyczne widoki:)
W realu były jeszcze piękniejsze...:)
Prześlij komentarz