środa, 16 maja 2012

Muszę tylko to, co chcę (cz.3) - Niemcy

Pamiętam, jak 3 lata temu pojechałyśmy do Görlitz. Chodziłyśmy po ulicach z obcobrzmiącymi nazwami, słyszałam język, którego kompletnie nie rozumiałam. Chyba nigdy wcześniej nie czułam się tak zagubiona. Wewnętrzne poczucie obcości towarzyszyło mi i tym razem. Nie wiem skąd się to bierze, ale znika jak tylko przekraczam ojczystą granicę.
 

Słońce schodzi coraz niżej. Niedługo dzień będzie chylił się ku końcowi. A przed nami jeszcze sporo drogi. Przekraczamy w Hrensku trzecią dziś granicę, tym razem czesko–niemiecką. Znowu wkraczamy na terytorium Niemiec. Ciągle jesteśmy w Szwajcarii, tym razem Saksońskiej. Pejzaż właściwie się nie zmienił. No może stał się jeszcze piękniejszy. Po drugiej stronie Łaby wzniesienie porośnięte lasami, a pomiędzy drzewami co jakiś czas, na różnych wysokościach, przebijają dachy zabudowań. Czerwony skład pociągu, niczym wąż, wije się na zielonym tle. Zatrzymuje się na stacji, obok przeprawy promowej – jedynej możliwej drogi, jaką można przedostać się do miasta. „Czeski film” oznaczeń drogowych udzielił się Niemcom przy granicy. Ponownie dwukrotnie przekraczamy niepotrzebnie Łabę, szukając wylotu na Bad Schandau. Kiedy już się nam udaje, mkniemy przed siebie w uroczym klimacie niemieckich pól. 

Nagle pojawia się za nami policja. Nie stresujemy się, bo jedziemy przepisowo, ale oni, dziwnym trafem, też. Nie wyprzedzają nas, tylko wolniutko, 40 km na godzinę, wloką się za nami kilka kilometrów. Odwracam się i widzę, że migają koguty. Stało się. Niemiecka kontrola drogowa. Policjanci wyprzedzając nasz samochód, wystawili przez okno znak stopu.  Zatrzymujemy się w zatoczce, dookoła żółte pola rzepaku, w dali majaczą pozostawione wzgórza narodowego parku. Topornie brzmiące „Guten Tag” przyprawia nas o jednak dreszcze. To pierwsza w ogóle kontrola Gospodyni, a na dodatek w obcym kraju. Ale damy radę, nie ma bata. Policjant słysząc głośne „dzień dobry” pyta czy któraś mówi po niemiecku, a kiedy koleżanka kręci przecząco głową, podchodzi drugi z policjantów, porozumiewający się po angielsku. Wytłumaczył nam, że to tylko rutynowa kontrola, że sprawdzą stan pojazdu i dokumenty. Nie tylko kierowcy. Wszystkie trzy musimy oddać dowody osobiste. W trakcie gdy anglojęzyczny policjant sprawdza samochód (schowki, siedzenia z tyłu i z przodu, torby i reklamówki leżące na tylnich siedzeniach oraz zawartość bagażnika), jego kolega wykonuje telefon, a z rozmowy wnioskujemy, że dyktuje komuś numery. Prawdopodobnie naszych dowodów, sprawdzając ich autentyczność lub informacje czy nie jesteśmy notowane. Trzeci z policjantów czeka obok radiowozu. Podczas sprawdzania bagażnika policjant pyta najpierw co przewozimy, podkreślając czy aby na pewno nie mamy papierosów. Zainteresowała go termiczna torba, w której było 10 butelek Złotego Bażanta. Zaczęłyśmy się zastanawiać czy się nie czepi. Niby nic, ale jak chce się psa uderzyć, to i kij się znajdzie. Nasza Gospodyni drżącymi rękami otwiera torbę i pokazuje jej zawartość, mówiąc, że papierosów nie mamy, tylko piwo. Z przejęcia wymawia to słowo po polsku, nie po angielsku. Na co policjant śmieje się w głos, powtarzając: „O! Piwo!”, po czym dodaje: „Good”. Napięcie trochę opadło, czujemy się pewniej, choć ten, który rozmawia przez telefon ma ciągle ponurą minę. Gra, żeby nas trochę nastraszyć? A może mają taki podział ról na dobrego i złego policjanta? A może po prostu udaje Niemca-twardziela przed polskimi dziewczynami? Wszystko jedno. Ważne, że słyszymy: „It’s ok.”, które brzmi niebotycznie i koi lepiej niż Beethoven. Pytają gdzie jedziemy i jaką trasą. Kiedy mówimy, że jeszcze dzisiaj musimy dotrzeć do Polski, kawałek za Zgorzelec, a jedziemy na Neustadt, a potem przez Bautzen, życzą nam tylko szerokiej drogi, przyjaźnie się uśmiechając. Oddychamy z ulgą. Ze stresu zaczynamy się nerwowo śmiać. Taki dziwny sposób odreagowania, którego wielu z nas doświadcza. Rozładowuje napięcie dość sztucznie, bo żadnej z nas do śmiechu jeszcze chwilę temu nie było. Ważne, że działa.  Postanawiamy wykorzystać miejsce na kilka zdjęć. Fantastyczny plener. Stwierdziłyśmy, że panowie zatrzymali nas po to, byśmy mogły jeszcze skorzystać z tych cudownych widoków. Inaczej przemknęłybyśmy tylko w kierunku Neustadt, nie zwracając uwagi na otaczające nas piękno.. Panowie nie odjeżdżają od razu, przyglądają nam się jeszcze chwilę, kiedy robimy sobie zdjęcia. Być może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale chyba innego zdania byli pasażerowie niemieckiego auta stojącego obok na zatoczce. Kiedy zostałyśmy zatrzymane, odpoczywali, popijając coca-colę. Przyglądali nam się podczas kontroli. Kiedy szykowałyśmy się do odjazdu, policjanci podeszli do nich, prosząc o dokumenty. Dało się słyszeć podniesiony głos kierowcy, zauważyć nietęgie miny policjantów i przejęcie na twarzach pasażerów auta.

Pola rzepaku towarzyszą nam prawie do Neustadt, które mijamy, żeby móc zatrzymać się w Bautzen. Bautzen albo Budziszyn, jak kto woli, leży w we wschodniej części Saksonii nad rzeką Sprewą. Jest historyczną stolicą Górnych Łużyc i centrum kulturalnym Łużyczan. Docieramy do niego ok. godziny 19. Już z oddali zaczynamy cieszyć oczy wyłaniającym się widokiem, ale kiedy wjeżdżamy na most, wkraczając do centrum, jesteśmy po prostu oczarowane. Parkujemy, szybki rzut oka na plan miasta i ruszamy w stronę mostu. Musimy tam wrócić. To było takie zakochanie od pierwszego wejrzenia. Nie mam pojęcia czy istnieje ono między ludźmi, a skłonna jestem twierdzić, że nie, to między ludźmi a miejscami – z całą pewnością jest taka chemia, która nie pozwala zapomnieć, wywołuje na twarzy uśmiech przy każdym wspomnieniu i motyle w brzuchu na myśl o ponownym spotkaniu. 

W drodze na rynek trafiłyśmy na trwający koncert rockowy. Przechadzamy się między zabytkowymi budynkami, które wspaniale wyglądają w świetle zachodzącego słońca. Kolorowe kamieniczki nadają temu miejscu niesamowity klimat. Ogródki kawiarni, knajpek i restauracji tętnią życiem. Nie stanowi to dla nas problemu w uruchomieniu sesji fotograficznej na środku wybrukowanej uliczki, mimo, że większość spojrzeń siedzących tam ludzi skierowana jest na nas. Jest już dużo chłodniej niż w ciągu dnia. Czasem na nadmiar promieni słonecznych paradoksalnie reaguję dreszczami. I tak jest tym razem, do tego spadek temperatury, więc okrywam się szalem. Myślę sobie: chwilo trwaj…. Docieramy do miejsca, gdzie mamy świetny widok na Sprewę i okoliczne zabytki. W architekturze dominuje czerwona cegła, która kapitalnie kontrastuje z szarym brukiem. W stronę mostu idziemy właśnie taką wybrukowaną uliczką. Po lewej stronie wysoko wzniesione kamienice, po prawej mur, przy którym ustawiono latarnie. Przepiękny obrazek. Takie miejsca zostają w pamięci i przed oczami, nie zawsze da się je opisać słowami. Jeszcze kilka fotek na moście, które ukazuje nam centrum Bautzen w całej okazałości i wracamy do auta. Przed nami jeszcze szmat drogi, a my nie mamy kompletnej mapy i musimy wydostać się na autostradę. Mija 20.00. Jesteśmy w trasie 8 godzin, a ja mam wrażenie, że minęła wieczność. 

Jestem potwornie zmęczona. Za oknem ciemno. Jedziemy autostradą, odliczamy kilometry do granicy. Wreszcie w blasku świateł pokazuje się tabliczka z napisem „Republik Polen”. Jesteśmy w domu. Granica niemiecko–polska przekroczona. Mam poczucie ulgi, jestem w domu. Niezależnie gdzie, w jakim zakątku kraju, jestem u siebie. Cokolwiek by się nie zadziało, jestem u siebie. Dziewczyny w drodze narzekają na stan dróg, oznaczenia, gościnność, porównując nas do sąsiadów z zachodu. Tym bardziej, kiedy zjeżdżając z niemieckiej autostrady od razu wjeżdżamy na rozkopaną polską trasę szybkiego ruchu. Dla mnie to nie ma znaczenia. Jestem u siebie. Pamiętam, jak 3 lata temu pojechałyśmy do Görlitz, tuż przy granicy, którą przekraczałyśmy w Zgorzelcu pieszo (na moście nad Odrą, stając mniej więcej po środku w rozkroku mogłam powiedzieć, że jestem w dwóch miejscach na raz – jedną nogą w Polsce, a drugą w Niemchech). Chodziłyśmy po ulicach z obcobrzmiącymi nazwami, słyszałam język, którego kompletnie nie rozumiałam i chyba nigdy wcześniej nie czułam się tak zagubiona. Wewnętrzne poczucie obcości towarzyszyło mi i tym razem. Nie wiem skąd się to bierze, ale znika jak tylko przekraczam ojczystą granicę. 

Jakoś przed 22.00 parkujemy na podwórku. W domu czeka na nas ciepła kolacja. Zmęczenie jest tak silne, że zasypiam na siedząco. Ale muszę się jeszcze spakować, bo rankiem mam pociąg do Wrocławia, a stąd do domu. Czeka mnie kolejne 7-8 godzin drogi, ale tym razem mogę wtulić głowę w sweter i zasnąć, zwinięta w kłębek na autobusowym siedzeniu, uśmiechając się przez sen do wspomnień. I tak do samej Łodzi…


***************************
 Fotoreportaż z wyprawy. 
Podziękowania dla Gospodyni i koleżanki Lublinianki za czas, przyjaźń i zdjęcia :)

 Park Narodowy Szwajcaria Saksońska. Rzeka Łaba


 Stacja kolejowa


 Pociąg na stacji kolejowej
Chwilę później obserwowałyśmy przeprawę promową


 Widok z okna samochodu w drodze na Neustadt


 W tak urokliwym miejscu przeszłyśmy kontrolę drogową niemieckiej policji


Prawda, że malowniczy pejzaż? A kontrola drogowa trwa...


 A po kontroli znowu mkniemy między polami rzepaku...



 Namacalny dowód, że byłyśmy w Niemczech :)


 Czy można się w tym miejscu nie zakochać...?


 Nie można...:)


 Most, na którym mocniej zabiło moje serce :)


Rzeka Sprewa


 Rzut oka na Bautzen


Bautzen pogrążające się w szarościach zmroku... 




2 komentarze:

cici pisze...

jak zawsze fantastyczne widoki:)

Belegalkarien pisze...

W realu były jeszcze piękniejsze...:)