"Człowiek
musi być samotnym, albowiem dopiero wtedy spostrzeże, że nie jest sam, że nigdy
nie był sam."
Wiktor Frankl
Na dominikańskim blogu czytam taką oto historię:
Pewien admirał o nazwisku Byrd na początku XX wieku udał się samotnie na Antarktydę. Prowadził tam polarną stację meteorologiczną. Twierdził, że chciał uciec od presji codziennego życia. Bardzo chciał by wysłano go tam samego. Wprowadzonych przez siebie dziennikach przyznał, że prowadzenia obserwacji meteorologicznych wcale nie było główną motywacją. Było jedynie wygodnym pretekstem. Opisując siebie jako osobę o szczęśliwym życiu prywatnym, twierdził, że przed niczym nie ucieka. Odczuwał ogromne poczucie dyskomfortu w ciągu czternastu lat wywieranej na niego presji, organizowania różnego rodzaju ekspedycji, połączona z nieustannym niepokojem o pieniądze na ich sfinansowanie, wywołała u niego efekt, który określał jako „osaczający zamęt”. Dotarł do punktu, w którym życie zaczęło wydawać mu się bezsensowne. Czuł, że nie ma czasu na czytanie tych książek, które chce czytać, nie ma czasu na słuchanie muzyki, której rzeczywiście chce słuchać. Pragnął, jak twierdził, czegoś więcej niż prywatności w sensie czysto terytorialnym. Pragnął zatopić korzenie w pewnej ożywczej filozofii.
Dalej czytam, że:
"Poddał próbie swoje zdolności przetrwania w rzeczywistości surowszej niż cokolwiek, czego dotąd doświadczył."
I jeszcze:
<<To wciąż powtarzany, niezwykle silny postulat Mertona. Mieć momenty, kiedy odchodzi się od otoczenia. O ile prawdziwa, wewnętrzna samotność nie zależy od innych ludzi (można być samotnym żyjąc wśród setek osób), to jednak istnieje mechanizm, który pomaga ją znaleźć, a który ściśle związany jest z pewną topografią, z rzeczywistym, fizycznym odizolowaniem się. „Powinieneś mieć przynajmniej pokój lub jakiś kąt, gdzie nikt cię nie znajdzie, nikt ci nie przeszkodzi, nikt cię nie zauważy.”>>
******
Historia
o admirale budzi refleksję, czy to poszukiwanie samotności celem odnalezienia
siebie, Pana Boga, harmonii, ciszy, spokoju, nie staje się w pewnym momencie
pretekstem do ucieczki od codzienności, problemów, obowiązków, spraw... Każdy
potrzebuje odosobnienia na swój sposób, miejsca, w których człowiek ma możność
bycia tylko ze sobą i wyłączenia umysłu mogą być rożne. Ale wyobraźmy sobie, że
każdy z nas nagle wpada na pomysł poszukania "swojego" miejsca
podobnie jak admirał, który sam przyznał, że chciał uciec od presji życia
codziennego. Mamy do czynienia z sytuacją, w której mężowie lub żony, ojcowie
lub matki, w poszukiwaniu swojego miejsca samotności, zostawiają rodziny i
wyruszają w świat. Właściwie należy zrozumieć - taka potrzeba.
O
takich jednostkach, jak admirał, czytam tylko w książkach. Historie, których
dotknęłam osobiście, to zrozpaczone żony byłych mężów, którzy to stwierdzili,
że za ciasno im w małżeńskich okowach i w poszukiwaniu siebie, wolności,
harmonii i ciszy, postanowili wyruszyć w świat. Bo zbytnio przygniatała ich
presja codzienności...
Wiktor
Frankl, znakomity psychiatra austriacki, powiedział kiedyś, że "człowiek
musi być samotnym, albowiem dopiero wtedy spostrzeże, że nie jest sam, że nigdy
nie był sam". Jeżeli doświadczenie samotności prowadzi do tego, by
dostrzec ile cudów nas otacza, jej sensem jest brak, który zrodzi potrzebę, to
tak naprawdę każdy z nas powinien jej posmakować w różnych sferach i na różnych
etapach swojego życia. Pod warunkiem, że to mertonowski kąt, w którym nikt Ci
nie przeszkodzi. Przez chwilę, nie przez całe życie.
Poezja takich
blogowych rozważań na temat samotności bardzo często mocno zderza się z prozą
życia. Zgadzam się z Franklem, ale niektórzy ludzie, stając się samotnymi,
dostrzegają, że tak jest po prostu lepiej, bo wygodniej...
************
Historia admirała i fragmenty wpisu pochodzą z bloga Światła Miasta o.Krzysztofa Pałysa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz