poniedziałek, 5 marca 2012

Wszystko ma swój czas


Temat doświadczania i przeżywania straty wraca, jak bumerang, w obliczu kolejnej katastrofy, po której flagi państwowe znowu opuszczone zostają do połowy masztu. A może tak naprawdę jest obecny każdego dnia, bo codziennie ktoś przeżywa swoją żałobę, tylko w ogromnie statystyk nie zauważamy tragedii tak wyraźnie, jak w pojedynczym wydarzeniu. 



„ (…) gdy doświadczamy niezawinionego cierpienia, którego nie możemy uniknąć, to wówczas powinniśmy je pokochać. W przeciwnym razie nie kocha się Boga”.

Zrobiłam już wpis w świetlanym mieście, ale siedzi mi to w głowie cały dzień. Nie ma bata. Nie mogę się powstrzymać, żeby tematu nie rozwinąć.

Przeżywanie żałoby u każdego człowieka może przebiegać inaczej, ale jest procesem, w którym możemy wyróżnić pewne stałe elementy, określone etapy charakteryzujące się pewnymi zachowania, emocjami czy reakcjami osoby doświadczającej straty. I w pewnym momentach nie zawsze jest tam miejsce dla Pana Boga, bo bunt, zaprzeczanie czy gniew może być przeciwko Panu Bogu skierowany. Trzeba mieć  bardzo dojrzałą osobowości i niebywale rozwiniętą duchowość, by przyjąć stratę z ogromną pokorą. To takie hiobowe, heroiczne wręcz, a ilu z nas na to stać? Gdyby heroizm był powszechny, przestałby być heroizmem.

Na przekonywanie, że trzeba to cierpienie zaakceptować i pokochać, przyjdzie jeszcze czas. Teraz, kiedy rany są otwarte i ból tak silnie dokucza, kiedy chce się wyć z rozpaczy, pocieszenie miłością Pana Boga przyniesie odwrotne skutki. Zrodzi bunt, opór i chęć linczu na pocieszającym. Bo tak na zdrowy chłopski rozum, to gdzie w tym wszystkim był Pan Bóg? I wielu pewnie z tych, co przeżywają teraz stratę, zadaje sobie to pytanie. I pewnie pomstuje, szuka winnych, oskarża.... Bo to JEST TEN CZAS. To okrutne mówić, że nie przyjęcie tego doświadczenia teraz, zaraz, już, jest dowodem braku miłości do Pana Boga.

Naszym naturalnym odruchem na cierpienie jest zaprzeczenie, rozpacz, bunt, szukanie racjonalnego wytłumaczenia. Bardziej zaniepokoiłabym się brakiem jakiekolwiek reakcji, obojętnością wobec zdarzenia. To byłoby dziwne, nieludzkie. Zwłaszcza, kiedy śmierć, tak jak ta, przychodzi nagle, niespodziewanie. Wtedy często Pan Bóg staje się głównym winowajcom, a nie Pocieszycielem.

Odejście bliskiej osoby straszne przeżycie, ogromna strata, która zmienia ludzkie życie. Powoduje, że w naszej układance zaczyna brakować elementu, którego nie da się zastąpić żadnym innym, i próbujemy składać te życiowe puzzle dalej, wiedząc, że i tak ostatecznie obraz będzie niekompletny. Nie można cierpiącemu powiedzieć, że to tak miało być, że Pan Bóg tak chciał, że trzeba się pogodzić, że pogodzenie się i przyjęcie doświadczenia cierpienia jest przyjęciem miłości Pana Boga. Gdyby to było takie oczywiste, to Jezus to samo mógł odpowiedzieć Marcie i Marii albo odprawić Jaira. Zapłakał jednak nad śmiercią Łazarza i rozkazał mu wyjść z grobu (J 11, 1-44), a córkę przełożonego synagogi ujął za rękę i nakazał jej wstać (Mk 5, 35-43). A przecież Marta chwilę wcześniej z wyrzutem mówi do Jezusa: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”, jednocześnie wierząc głęboko i trochę go naciskając, że Bóg da Mu wszystko o co poprosi. Podobnie Jair próbuje, można odnieść wrażenie, wpłynąć na Jezusa, przekonując Go, że wystarczy, by włożył na nią ręce, a żyć będzie. Bóg nie da się zmanipulować, ale czy my nie robimy tego samego w modlitwie? Zwalając na Niego winę, próbujemy się z Nim targować, chcąc chronić życie bliskich. Tak bardzo chcemy ich zatrzymać przy sobie, tak bardzo nie wyobrażamy sobie pustki, spowodowanej ich utratą.

Słusznie, że nie można przejść przez cierpienie bez Pana Boga. W żałobie przychodzi moment, kiedy godząc się ze światem, akceptując stratę i wracając do równowagi, człowiek godzi się i z Panem Bogiem. To jest dopiero ten czas, kiedy rany się zabliźniają, przestaje boleć, a człowiek potrafi na swoje doświadczenie spojrzeć z innej perspektywy. Ale wtedy, gdy trudno Najwyższego wcisnąć między rozpacz, gniew, bunt, szukanie winnych, płacz, smutek i żal, to inni powinni modlić się, prosząc dla cierpiących o ukojenie. Po to ma się przyjaciół, znajomych, rodzinę, by wspierali, również modlitwą. Czasem nie warto wysuwać się przed szereg, bo można powiedzieć za dużo, za szybko. A przecież wszystko ma swój czas. I nawet jeśli my tego nie rozumiemy, to Pan Bóg rozumie na pewno. I jestem przekonana, że w swoim niezmierzonym miłosierdziu zaczeka, przyjmując cały ten emocjonalny śmietnik na klatę. On jest czasami jak worek treningowy – przyjmuje wszystkie ciosy, ale z czasem wyrabia w nas siłę i umiejętności, które pomogą przyjąć i odeprzeć niespodziewany atak z zewnątrz.

Naiwne "wszystko będzie dobrze" jest najgłupszą rzeczą, jaką można teraz powiedzieć. Dajmy tym ludziom przepłakać swoją stratę, odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której braknie najbliższych osób, a nie szantażujmy ich niekochaniem, bo akurat chcemy swoją mądrością wesprzeć (czyt. uszczęśliwić) na siłę. Bo to nie jest ten moment! A wszyscy, którzy stoją z boku niech się po prostu za nich modlą... Oni sami za siebie też będą, ale za chwilę, kiedy otrząsną się z szoku, kiedy rzeczywiście znajdą w tym Boga. Bo ilu z nas znalazło by Go od razu, będąc tam na miejscu? To się zawsze tak łatwo mówi kilka kilometrów dalej…

Czasem w takich momentach najlepiej po prostu nie mówić nic… 

3 komentarze:

Anonimowy Henryk pisze...

Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Zamknij to okno. A ja panu powiadam, panie Blogger, że okno lepiej otworzyć.
Temat powraca na nowo i ciągle na nowo trzeba tego Koheleta ludziom objaśniać. I nie Koheleta jeszcze! Jaki jest pożytek z krwi mojej, gdy idę do grobu? Objaśnianie świecy polega, zdaje się, na przycinaniu knota. No tak, ale przycinanie to coś innego. Tylko o zagaszaniu było, że go nie będzie.
Naiwnej teodycei mówimy "nie".
Tu dopiero Cię rozpoznałem, Zuzo, wcześniej nie przyszło mi do głowy coś aż takiego. A mówiłaś, że każdego da się rozpoznać, bez trudu. Zazdroszczę łatwości.

Belegalkarien pisze...

@Anonimowy Henryk: Zastanawiam się czy rzeczywiście moje wpisy są tak charakterystyczne, że można mnie rozpoznać mimo zmienionego nicku? :)

Ale poza nickiem i pojawieniem się ikonki nic się nie zmieniło. serdecznie zapraszam do dyskusji w Czterech Jabłkach. Chętnie w dalszym ciągu pogawędzę także w Światłach Miasta:)

Pozdrawiam! Serdeczności!

Anonimowy Henryk pisze...

Stomatologowi się udało, Ty swoje wpisy rozpoznajesz na pewno, ja już teraz będę wiedział, a reszta pewnie jak kto. W światłach dobrze widać miasto, i Światło tam czasem błyśnie aż oślepiającym blaskiem, ale zwiedzać je to co innego niż gawędzić w jego zaułkach, do tego trzeba czuć się tamziemcem. Dziękuję za zaproszenie do dyskusji tu i potem. Pozdrawiam!