Lubimy
eufemizmy. Sprawiają, że poważny problem nabiera łagodności. A nowa definicja
pozwala na zupełnie inną interpretację rzeczywistości. Tak jest z popularnymi w
ostatnim czasie zranieniami. Lepiej powiedzieć, że ktoś jest poraniony niż
stanąć w prawdzie, że mając ojca alkoholika, pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny.
Albo, że despotyczna i wymagająca matka ukształtowała w kimś lękową postawę
wobec świata, co w rezultacie przybiera postać nerwicy lub społecznej fobii.
Łatwiej powiedzieć, że doświadczone w dzieciństwie zranienia owocują dzisiaj
niepokojem.
Nie
nazwanie pewnych rzeczy po imieniu powoduje, że nie szukamy pomocy i brniemy w anormalny stan coraz bardziej. Zamiast
zlokalizować źródło bólu i dotrzeć do przyczyny, po to, by zaaplikować
skuteczną antybiotykową kurację, stosujemy krótkotrwałe leki przeciwbólowe, które
działając doraźnie, nie usuwają problemu. Ale z kolei podciąganie pod jedną
kreskę otwartej rany i siniaka po stłuczeniu sprawia, że zacierają się granice między
doświadczeniami, które w różny sposób odciskają się na naszym życiu, w różnym
stopniu je kształtują, i nie zawsze wymagają interwencji, bo wielokrotnie są
nam po prostu potrzebne.
Słuchałam
kiedyś konferencji, w której Autor (ksiądz i psycholog w jednej osobie) założył,
a właściwie przyjął za pewnik, że wszyscy jesteśmy poranieni. Przy czym do końca
nie zdefiniował, co tak naprawdę przez to rozmyte pojęcie rozumie. Z jednej
strony stwierdził, że te zranienia są różne, a z drugiej że jesteśmy poranieni
podobnie. Powiedział też, że wszystko może być zranieniem, nawet to, co nim nie
jest. Mieszane miałam uczucia po jej wysłuchaniu. Mnóstwo było we mnie sprzeczności
ze względu na zawód i wyznawaną wiarę, które dla Autora były w konflikcie, dla mnie natomiast
nie wykluczając się w żadnym wymiarze.
Zastanawiam
się czy rzeczywiście wszyscy jesteśmy tak poranieni, jak
przedstawił to Autor. Czy wszystkie zdarzenia, doświadczenia w naszym życiu, ranią nas w takim
samym stopniu? Może to stwierdzenie o
tym, że wszyscy jesteśmy poranieni jest na zasadzie psychologicznego żartu, że
wszyscy jesteśmy zaburzeni, tylko nie wszyscy zdiagnozowani. Ale gdyby tak
było, to wszyscy bez wyjątku potrzebowalibyśmy nieustannego leczenia –
duchowego czy psychologicznego. A przecież tak nie jest. Nie z każdym problemem biegniemy od razu po pomoc
do psychologa. Nie każde przewinienie zaśmiecające nasze serce wymaga
spowiedzi. Nie każda spowiedź jest leczeniem zranień. Więc czy rzeczywiście wszyscy jesteśmy aż tak
poranieni, że można to przyjąć jako pewien nieodłączny element egzystencji?
Człowiek
subiektywnie odbiera bodźce ze świata zewnętrznego i dopiero sposób, w jaki je
zinterpretuje, będzie determinował jego postawę. Jeśli zinterpretuje i przyjmie
coś jako dla niego krzywdzące, to rzeczywiście zostawi to ranę. Wszystko zależeć
będzie też od stopnia jego wrażliwości, tudzież odporności, bo zdarza się, że
dana sytuacja, dla przykładu traumatyczna, u jednych osób pozostawi ślad i
wpłynie na zachowanie, dla innych natomiast nie będzie miała większego
znaczenia, bo albo nie zostanie w ten sposób odebrana, albo będzie odpowiednio
„przetrawiona”, nie pozostawiając żadnych skutków ubocznych. Ale traumy i urazy
psychiczne leczy się w gabinecie psychologicznym, natomiast autor konferencji
stawia tezę, że każde zranienie może wyleczyć jedynie Ewangelia. Czy aby na
pewno? Czy słuszna jest negacja nauki, która wg Autora, może tylko bardziej
rozdrapać powstałe rany?
Czy
tylko Bóg jest w stanie uzdrowić nas w pełni? Czy zatem wszystkie zaburzenia,
traumy, emocjonalne doświadczenia, psychiczne urazy i problemy natury
psychologicznej powinniśmy leczyć padając na kolana w kościele, prosząc o dar
uzdrowienia? A czy to nie jest tak, że Pan Bóg po prostu daje nam narzędzia,
byśmy po wojnie w naszym życiu mogli na nowo je odbudować? Psychologia może być właśnie takim narzędziem.
Pozwoli dokonać rozróżnienia, co jest raną, a co tylko stłuczeniem. Umożliwi
zdiagnozowanie gdzie jest rzeczywiste źródło bólu i pomoże opatrzyć, odpowiednio
zadziałać. A w połączeniu z modlitwą,
cierpliwością i pokorą, może całkiem nieźle odrestaurować nasze funkcjonowanie.
Czasem trzeba dać sobie czas, przeczekać, przetłumaczyć, przemyśleć sobie
sytuację, żeby chcieć ją przemodlić. A czasem trzeba porządnie przemodlić, żeby
dać sobie czas, przeczekać, przetłumaczyć, przemyśleć sobie sytuację... I chyba
nie ma na to reguły, co pierwsze… wszystko jedno w jakiej kolejności. Ważne,
żeby zadziałało... By móc spróbować jeszcze raz...
DŻEM - Modlitwa III (Pozwól mi), wyk. Ryszard Riedel
2 komentarze:
Bardzo podobają mi się Twoje wpisy. Często piszesz o rzeczach (i nazywasz je po imieniu), z których istnienia zdaję sobie sprawę, ale sam niekoniecznie potrafię je zdefiniować i nazwać. Dzięki! :)
Pan Bóg może uzdrowić sam, ale korzysta moim zdaniem z psychologii. Żeby być zdrowym i mądrzejszym. Wydaje mi się że przy poważnych problemach psychologicznych czymś nie dobrym jest modlitwa o cud, bez pomocy od specjalisty. (przykład, znajomej zdiagnozowali raka, listy z prośbą o modlitwę krążą od znajomych do znajomych, tyle tylko że zrezygnowała z leczenia czekając na cud)
Prześlij komentarz