piątek, 4 maja 2012

Muszę tylko to, co chcę (cz.1)

Przyszedł moment, by się zatrzymać, pobyć ze sobą. Wszystko co przede mną, zostawiłam za sobą. Wyłączyłam się. Czas się zatrzymał. Nic nie muszę, a jeśli muszę, to tylko to, co chcę.


Zaczęło się dwa tygodnie temu. Przy kawie w jednej z lubelskich knajpek, podczas przyjacielskiej pogawędki trzech kobiet, pada pytanie: co robimy w weekend majowy. Krótka odpowiedź, że spotykamy się we Wrocławiu. Bardzo mnie ta zgodność ucieszyła, bo już od dawna chodził mi po głowie wypad w tym kierunku. I tyle tylko uzgodniłyśmy. Że Wrocław. Wiedziałam, że z nimi nudzić się nie będę. Nawet bez planu. Chciałyśmy zwiedzić Wrocław i okolice. Nie dookreśliłyśmy jednak, co dla nas  oznacza pojęcie „okolice” i czy przypadkiem nie przyjdzie nam do głowy zwiedzić jeszcze okolice okolic. Przypadkiem przyszło nam do głowy. Ale od początku założenie było takie, że nic nie musimy. Chodzimy tam, gdzie nas nogi poniosą i tyle, ile wystarczy nam sił. I tak też się było. 

Są tacy, którzy odpoczywają tylko na łonie natury, z dala od zgiełku, w mało odwiedzanych miejscach, gdzie króluje cisza i spokój. Mnie gwar dużego miasta totalnie nie przeszkadza. Ja odpoczywam, spacerując choćby ulicami Łodzi, wyłączając się zupełnie od otaczającego gwaru tętniącego życiem miasta. Nie przeszkadza mi tłum ludzi na Krupówkach w Zakopanem, w drodze na Giewont czy w Dolinie Kościeliskiej. Nie przeszkadzają mi turyści na rynku w Krakowie, nad Wisłą w Kazimierzu czy na Starym Mieście w Warszawie. Tak samo nie przeszkadzali mi ci, którzy, tak jak i ja, postanowili skorzystać z przecudnej pogody i odpocząć przy Pergoli, nacieszyć oczy Japońskim Ogrodem albo zjeść obiad w pobliżu wrocławskich krasnali. 

Przepiękny średniowieczny plac targowy w Breslau (Wrocław w jęz. niemieckim) z największym ratuszem w Polsce, jak zwykle oczarował, pogłębiając moje płomienne uczucia do tego miasta. Nawet współczesna fontanna, tak mocno rażąca początkowo, zaczęła wtapiać się w zabytkowy klimat miejsca. Zmierzając na Ostrów Tumski, zajrzałyśmy do polskokatolickiego kościoła św. Marii Magdaleny, gdzie znajduje się  Mostek Czarownic, który oprócz swojej pedagogicznej funkcji, jako przestroga dla próżnych panien, pełni także rolę widokowego tarasu. Podchodząc do drzwi poczułyśmy dotyk zimnego powietrza z wnętrza świątyni. Zaśmiałam się, że przy takiej temperaturze na zewnątrz (27oC) dobrze schłodzić się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Ale to zadziwiające, jak niska temperatura może utrzymywać się we wnętrzu kamiennego budynku nawet całe upalne lato. Grube mury nie są w stanie nagrzać się pod wpływem działania promieni słonecznych na tyle, żeby w środku poczuć, choćby w najmniejszym wymiarze, nawet 40-stopniowy upał. Podobnie było we wrocławskiej archikatedrze czy w dominikańskim kościele św. Wojciecha. Tam zmarzłam, dostając nawet gęsiej skórki. Zatęskniłam przez moment za pozostawionym w aucie swetrem. Za to różnica temperatur po wyjściu ze świątyni uderzyła z podwójną siłą. Uderzył też katar i pierwsze objawy przeziębienia. Jak to bywa z klimatyzacją. Niestety, cudna słoneczna pogoda, może się okazać zdradziecka, zwłaszcza, kiedy zjawia się nagle i niespodziewanie, bez możliwości przygotowania. Bo to jednak dość nienaturalne, kiedy jednego dnia pomykam w zamszakach za kostkę i jesienno-wiosennej kurteczce, a 3 dni później na nogach goszczą sandały, a odwieszona do szaf kurtka odsłania bluzkę z odkrytymi plecami. Jak widać, nie tylko zima potrafi zaskoczyć.

Przemierzając miasto stu mostów, kilka z nich poczuło nasze stopy. Jednym z nich był umiłowany przez zakochanych niebieski Most Tumski, obwieszony setkami, jeśli już nie tysiącami, kłódek, które zaślepieni sobą zatrzaskują na stalowych poręczach, co ma im zapewnić zatrząśnięcie szczęścia i miłości w ich związku. Widok niesamowity, tylko zastanawiam się, jaki ciężar może jeszcze unieść ten most zanim runie. Ponieważ każdy most jest odpowiednio konstruowany, z uwzględnieniem ciężaru, którym maksymalnie jednorazowo można go obciążyć, czego przykładem są samochody ciężarowe (są mosty, na które jest zakaz wjazdu aut powyżej określonej liczby ton). Nikt nie przewiduje jednak, jak w przypadku Mostu Tumskiego, stale zwiększającego się ciężaru ładunku. Podobno dzisiaj nikt nie jest w stanie oszacować ile jeszcze potrzeba kłódek żeby naruszyć konstrukcję mostu, a raczej kiedy przerwać tę, jak się okazuje nie tylko wrocławską tradycję, zanim most zostanie uszkodzony. Czas pokaże. Ale przynajmniej wiem, skąd pojedyncze kłódki na mostku w łódzkim parku Poniatowskiego. Ale ich ilość na białych poręczach świadczy albo o małej ilości zakochanych w mieście, albo o ich trosce o jego wytrzymałość. Albo o tym, że pewne tradycje są zarezerwowane tylko dla określonych miejsc i nie da się przenieść ich na nowy grunt. Tak jak zakorzeniona dobrze roślina nie zawsze przyjmie się, przesadzona w nowe miejsce.

Być we Wrocławiu i nie zobaczyć Panoramy Racławickiej, to jak pojechać w Tatry i nie wejść (nie wjechać) na Kasprowy. Nie było więc wyjścia. Sztandarowy punkt wszystkich szkolnych wycieczek zrobił na nas wrażenie. Namalowana na cylindrycznym płótnie panorama ma 120 m długości i 15 m wysokości, co daje w sumie 1800 m2 powierzchni malarskiej. Na jej zaimpregnowanie zużyto 750 kg farby. Obraz na przestrzeni dwóch lat malowało dziewięciu twórców, pod kierunkiem Jana Styki i Wojciecha Kossaka. Kiedy kilka godzin później trafiłyśmy na wystawę sztuki współczesnej w Muzeum Narodowym, z lekkim zażenowaniem oglądałyśmy wystawione ekspozycje. Albo ja się nie znam na nowoczesnych dziełach artystycznych, albo moje poczucie piękna zatrzymało się na etapie historycznie realistycznych obrazów Matejki. Pytanie czy zatrzymała się moja wrażliwość estetyczna czy zdolności współczesnych twórców są, niczym biblijne talenty, zakopywane w ziemi. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na mnie wystawa regionalnej sztuki śląskiej niż słynne i wielokrotnie nagradzane Abakany. Tylko przez ogólny szacunek do sztuki pominę opis moich doznań estetycznych związanych z eksponatami na czwartym piętrze Narodowego Muzeum, które do pięt nie dorastają olejnej fotografii bitwy pod Racławicami. 

Przyszedł czas, by się zatrzymać, pobyć ze sobą. Pergola i sąsiadujący z nią Japoński Ogród dały chwilę wytchnienia. Wyłączyłam się. Dziewczyny siedzą obok, rozmawiają. Czasem coś odpowiadam, uśmiecham się, komentuję. Ale mam wrażenie, że przez chwilę funkcjonuję jakby w innym, równoległym wymiarze. W moim świecie, tylko moim. Wszystko co przede mną, zostawiłam za sobą. Będę się martwić, kiedy wrócę do domu. Od jutra. Ale dzisiaj nie. Mnóstwo ludzi, gwar, śmiech. Nie ważne. Wyłączyłam się. Jest teraz i tylko to się liczy. Nic nie muszę, a jeśli muszę, to tylko to, co chcę. Chcę tępo się gapić w migające światła, bo fontanna właśnie rozpoczęła swój pasjonujący taniec. Chcę zamknąć oczy i odbierać świat pozostałymi zmysłami, rozkładając się wygodnie na ogrodowym pomoście. Odsłonięta po raz pierwszy od dawna skóra, chłonie ciepłe muskanie wirującego powietrza i chłodny dotyk wody. Czas się zatrzymał. Dosłownie na kilkanaście minut. A ja miałam wrażenie, że minęła wieczność… Może tak będzie w niebie, że dni będą jak lata, a lata jako dni. Chyba już wiem, o co w tym chodzi…zasmakowałam raju...


                             ****************************************

Krótki fotoreportaż z wojaży po Wrocławiu. 
Są rzeczy, miejsca, ludzie i chwile,
których ani słowem, ani obrazem ująć się nie da...



   Krasnale Syzyfki na wrocławskim rynku. Obecnie wszystkich jest przeszło 150. 


Ten krasnal podobno przynosi szczęście:)


 Jeden z sześciu Słupników, ten przy ul. Świdnickiej


 Krasnal Motocyklista


 Krasnal Klucznik


 Most Tumski...


 ...zapełniony kłódkami


 "Miłość nigdy nie zawodzi..."


Czerwone wrocławskie dachy...


 Ostrów Tumski widziany z góry


 Odra i jej mosty. Rzygacz wpasował się w scenerię :)


Rzut oka na miasto

 Uliczny artysta prezentował spray painting...


 Widziałam to już kilka razy, ale efekt zawsze zapiera dech -
tylko spray, plastikowe podstawki i stara gazeta


 Gospodyni nabyła dzieło. Miała dobrą rękę. Za nami podeszło jeszcze kilka osób :)


 Ogród Japoński


 Pomost w Ogrodzie Japońskim, o dziwo pusty - rzadki widok


 Pergola za dnia...


...i wieczorny taniec fontanny 


4 komentarze:

cicicada pisze...

ehhh pięknie!!! piękna relacja, piękne zdjęcia... aż zatęskniłam za Wrocławiem:) ostatnio jeśli tam bywam to w dzielnicach typowo mieszkalnych, a szkoda... bo to właśnie centrum jest najpiękniejsze... i zazdroszczę grajacych fontann:)
p.s.
a w Spiżu na piwie byłyście?:>

Belegalkarien pisze...

A nie byłyśmy. Jest zatem motywacja do kolejnego wyjazdu w śląskie strony :) Dzięki za podpowiedź. Następnym razem piwo w Spiżu musi być :) Za to piwo z Czech stoi w lodówce :)

Z Pergolą natomiast miałyśmy szczęście, bo akurat trafiłyśmy na dzień inauguracji. Napatoczyłyśmy się po 20, żeby trochę odetchnąć po upalnym dniu i już miałyśmy się zbierać, kiedy wszystko ucichło, a przestrzeń parku wypełniła muzyka, a w jej rytm Pergola wykonała swoją solówkę. You can dance wysiada! :)

Maggie pisze...

Dobry wpis, lubię te osobiste refleksje :)

fielki pisze...

Ja akurat przyjąłem inny sposób zwiedzania Wrocławia - pierwsze kroki po przyjeździe skierowałem do Spiżu, aby ukoić życiodajnym płynem zmęczone podróżą ciało, a dopiero po odzyskaniu odpowiedniego poziomu wigoru odwiedziłem inne ciekawe miejsca...