Zaczęło się dwa tygodnie temu.
Przy kawie w jednej z lubelskich knajpek, podczas przyjacielskiej pogawędki
trzech kobiet, pada pytanie: co robimy w weekend majowy. Krótka odpowiedź, że
spotykamy się we Wrocławiu. Bardzo mnie ta zgodność ucieszyła, bo już od dawna
chodził mi po głowie wypad w tym kierunku. I tyle tylko uzgodniłyśmy. Że
Wrocław. Wiedziałam, że z nimi nudzić się nie będę. Nawet bez planu. Chciałyśmy
zwiedzić Wrocław i okolice. Nie dookreśliłyśmy jednak, co dla nas oznacza pojęcie „okolice” i czy przypadkiem
nie przyjdzie nam do głowy zwiedzić jeszcze okolice okolic. Przypadkiem
przyszło nam do głowy. Ale od początku założenie było takie, że nic nie musimy.
Chodzimy tam, gdzie nas nogi poniosą i tyle, ile wystarczy nam sił. I tak też
się było.
Są tacy, którzy odpoczywają
tylko na łonie natury, z dala od zgiełku, w mało odwiedzanych miejscach, gdzie
króluje cisza i spokój. Mnie gwar dużego miasta totalnie nie przeszkadza. Ja odpoczywam,
spacerując choćby ulicami Łodzi, wyłączając się zupełnie od otaczającego gwaru
tętniącego życiem miasta. Nie przeszkadza mi tłum ludzi na Krupówkach w
Zakopanem, w drodze na Giewont czy w Dolinie Kościeliskiej. Nie przeszkadzają
mi turyści na rynku w Krakowie, nad Wisłą w Kazimierzu czy na Starym Mieście w
Warszawie. Tak samo nie przeszkadzali mi ci, którzy, tak jak i ja, postanowili
skorzystać z przecudnej pogody i odpocząć przy Pergoli, nacieszyć oczy Japońskim Ogrodem albo
zjeść obiad w pobliżu wrocławskich krasnali.
Przepiękny średniowieczny plac
targowy w Breslau (Wrocław w jęz. niemieckim) z największym ratuszem w Polsce,
jak zwykle oczarował, pogłębiając moje płomienne uczucia do tego miasta. Nawet
współczesna fontanna, tak mocno rażąca początkowo, zaczęła wtapiać się w
zabytkowy klimat miejsca. Zmierzając na Ostrów Tumski, zajrzałyśmy do
polskokatolickiego kościoła św. Marii Magdaleny, gdzie znajduje się Mostek Czarownic, który oprócz swojej pedagogicznej
funkcji, jako przestroga dla próżnych panien, pełni także rolę widokowego
tarasu. Podchodząc do drzwi poczułyśmy dotyk zimnego powietrza z wnętrza
świątyni. Zaśmiałam się, że przy takiej temperaturze na zewnątrz (27oC)
dobrze schłodzić się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Ale to zadziwiające, jak
niska temperatura może utrzymywać się we wnętrzu kamiennego budynku nawet całe
upalne lato. Grube mury nie są w stanie nagrzać się pod wpływem działania
promieni słonecznych na tyle, żeby w środku poczuć, choćby w najmniejszym
wymiarze, nawet 40-stopniowy upał. Podobnie było we wrocławskiej archikatedrze
czy w dominikańskim kościele św. Wojciecha. Tam zmarzłam, dostając nawet gęsiej
skórki. Zatęskniłam przez moment za pozostawionym w aucie swetrem. Za to
różnica temperatur po wyjściu ze świątyni uderzyła z podwójną siłą. Uderzył też
katar i pierwsze objawy przeziębienia. Jak to bywa z klimatyzacją. Niestety, cudna słoneczna pogoda, może
się okazać zdradziecka, zwłaszcza, kiedy zjawia się nagle i niespodziewanie,
bez możliwości przygotowania. Bo to jednak dość nienaturalne, kiedy jednego
dnia pomykam w zamszakach za kostkę i jesienno-wiosennej kurteczce, a 3 dni
później na nogach goszczą sandały, a odwieszona do szaf kurtka odsłania bluzkę
z odkrytymi plecami. Jak widać, nie tylko zima potrafi zaskoczyć.
Przemierzając miasto stu
mostów, kilka z nich poczuło nasze stopy. Jednym z nich był umiłowany przez
zakochanych niebieski Most Tumski, obwieszony setkami, jeśli już nie tysiącami,
kłódek, które zaślepieni sobą zatrzaskują na stalowych poręczach, co ma im
zapewnić zatrząśnięcie szczęścia i miłości w ich związku. Widok niesamowity,
tylko zastanawiam się, jaki ciężar może jeszcze unieść ten most zanim runie.
Ponieważ każdy most jest odpowiednio konstruowany, z uwzględnieniem ciężaru,
którym maksymalnie jednorazowo można go obciążyć, czego przykładem są samochody ciężarowe (są mosty, na które jest zakaz wjazdu aut powyżej określonej liczby ton). Nikt nie przewiduje jednak, jak w przypadku Mostu Tumskiego, stale zwiększającego się ciężaru ładunku. Podobno
dzisiaj nikt nie jest w stanie oszacować ile jeszcze potrzeba kłódek żeby
naruszyć konstrukcję mostu, a raczej kiedy przerwać tę, jak się okazuje nie tylko wrocławską
tradycję, zanim most zostanie uszkodzony. Czas pokaże. Ale przynajmniej wiem,
skąd pojedyncze kłódki na mostku w łódzkim parku Poniatowskiego. Ale ich ilość na
białych poręczach świadczy albo o małej ilości zakochanych w mieście, albo o ich
trosce o jego wytrzymałość. Albo o tym, że pewne tradycje są zarezerwowane
tylko dla określonych miejsc i nie da się przenieść ich na nowy grunt. Tak jak zakorzeniona
dobrze roślina nie zawsze przyjmie się, przesadzona w nowe miejsce.
Być we Wrocławiu i nie zobaczyć
Panoramy Racławickiej, to jak pojechać w Tatry i nie wejść (nie wjechać) na
Kasprowy. Nie było więc wyjścia. Sztandarowy punkt wszystkich szkolnych
wycieczek zrobił na nas wrażenie. Namalowana na cylindrycznym płótnie panorama ma
120 m długości i 15 m wysokości, co daje w sumie 1800 m2 powierzchni
malarskiej. Na jej zaimpregnowanie zużyto 750 kg farby. Obraz na przestrzeni
dwóch lat malowało dziewięciu twórców, pod kierunkiem Jana Styki i Wojciecha
Kossaka. Kiedy kilka godzin później trafiłyśmy na wystawę sztuki współczesnej w
Muzeum Narodowym, z lekkim zażenowaniem oglądałyśmy wystawione ekspozycje. Albo
ja się nie znam na nowoczesnych dziełach artystycznych, albo moje poczucie
piękna zatrzymało się na etapie historycznie realistycznych obrazów Matejki.
Pytanie czy zatrzymała się moja wrażliwość estetyczna czy zdolności
współczesnych twórców są, niczym biblijne talenty, zakopywane w ziemi. Zdecydowanie
większe wrażenie zrobiła na mnie wystawa regionalnej sztuki śląskiej niż słynne
i wielokrotnie nagradzane Abakany. Tylko przez ogólny szacunek do sztuki pominę
opis moich doznań estetycznych związanych z eksponatami na czwartym piętrze
Narodowego Muzeum, które do pięt nie dorastają olejnej fotografii bitwy pod
Racławicami.
Przyszedł czas, by się zatrzymać,
pobyć ze sobą. Pergola i sąsiadujący z nią Japoński Ogród dały chwilę
wytchnienia. Wyłączyłam się. Dziewczyny siedzą obok, rozmawiają. Czasem coś odpowiadam,
uśmiecham się, komentuję. Ale mam wrażenie, że przez chwilę funkcjonuję jakby w
innym, równoległym wymiarze. W moim świecie, tylko moim. Wszystko co przede
mną, zostawiłam za sobą. Będę się martwić, kiedy wrócę do domu. Od jutra. Ale
dzisiaj nie. Mnóstwo ludzi, gwar, śmiech. Nie ważne. Wyłączyłam się. Jest teraz
i tylko to się liczy. Nic nie muszę, a jeśli muszę, to tylko to, co chcę. Chcę tępo się gapić w migające światła, bo fontanna właśnie rozpoczęła swój pasjonujący
taniec. Chcę zamknąć oczy i odbierać świat pozostałymi zmysłami, rozkładając
się wygodnie na ogrodowym pomoście. Odsłonięta po raz pierwszy od dawna skóra,
chłonie ciepłe muskanie wirującego powietrza i chłodny dotyk wody. Czas się
zatrzymał. Dosłownie na kilkanaście minut. A ja miałam wrażenie, że minęła
wieczność… Może tak będzie w niebie, że dni będą jak lata, a lata jako dni.
Chyba już wiem, o co w tym chodzi…zasmakowałam raju...
****************************************
Krótki fotoreportaż z wojaży po Wrocławiu.
Są rzeczy, miejsca, ludzie i chwile,
których ani słowem, ani obrazem ująć się nie da...
których ani słowem, ani obrazem ująć się nie da...
Krasnale Syzyfki na wrocławskim rynku. Obecnie wszystkich jest przeszło 150.
Ten krasnal podobno przynosi szczęście:)
Jeden z sześciu Słupników, ten przy ul. Świdnickiej
Krasnal Motocyklista
Krasnal Klucznik
Most Tumski...
...zapełniony kłódkami
"Miłość nigdy nie zawodzi..."
Czerwone wrocławskie dachy...
Ostrów Tumski widziany z góry
Odra i jej mosty. Rzygacz wpasował się w scenerię :)
Rzut oka na miasto
Uliczny artysta prezentował spray painting...
Widziałam to już kilka razy, ale efekt zawsze zapiera dech -
tylko spray, plastikowe podstawki i stara gazeta
tylko spray, plastikowe podstawki i stara gazeta
Gospodyni nabyła dzieło. Miała dobrą rękę. Za nami podeszło jeszcze kilka osób :)
Ogród Japoński
Pomost w Ogrodzie Japońskim, o dziwo pusty - rzadki widok
Pergola za dnia...
...i wieczorny taniec fontanny
4 komentarze:
ehhh pięknie!!! piękna relacja, piękne zdjęcia... aż zatęskniłam za Wrocławiem:) ostatnio jeśli tam bywam to w dzielnicach typowo mieszkalnych, a szkoda... bo to właśnie centrum jest najpiękniejsze... i zazdroszczę grajacych fontann:)
p.s.
a w Spiżu na piwie byłyście?:>
A nie byłyśmy. Jest zatem motywacja do kolejnego wyjazdu w śląskie strony :) Dzięki za podpowiedź. Następnym razem piwo w Spiżu musi być :) Za to piwo z Czech stoi w lodówce :)
Z Pergolą natomiast miałyśmy szczęście, bo akurat trafiłyśmy na dzień inauguracji. Napatoczyłyśmy się po 20, żeby trochę odetchnąć po upalnym dniu i już miałyśmy się zbierać, kiedy wszystko ucichło, a przestrzeń parku wypełniła muzyka, a w jej rytm Pergola wykonała swoją solówkę. You can dance wysiada! :)
Dobry wpis, lubię te osobiste refleksje :)
Ja akurat przyjąłem inny sposób zwiedzania Wrocławia - pierwsze kroki po przyjeździe skierowałem do Spiżu, aby ukoić życiodajnym płynem zmęczone podróżą ciało, a dopiero po odzyskaniu odpowiedniego poziomu wigoru odwiedziłem inne ciekawe miejsca...
Prześlij komentarz