poniedziałek, 23 lipca 2012

Śmierć X muzy?

Kiedy oglądam współczesne polskie superprodukcje, obserwuję występowanie pewnej prawidłowości: wraz z postępem obyczajowym i politycznym, zwiększającymi się nakładami finansowymi oraz rozwojem techniki filmowej, ich jakość w efekcie końcowym jest dokładnie odwrotnie proporcjonalna do wykorzystanych zasobów. 


Staram się nie krytykować dzieła filmowego lub literackiego opierając się jedynie na opinii innych. Nawet jeśli słyszę, że nie warto tracić czasu, poświęcając go na przeczytanie lub obejrzenie tego gniota, to i tak swój czas tracę lub poświęcam (w zależności jak kiepski jest gniot), bo jeśli sama się przekonam o jego bezwartościowości, to daję sobie prawo do wypowiadania się na jego temat. Po prostu dobrze wiedzieć, co się obrzuca błotem.

A niestety ostatnimi czasy, spod ręki polskich filmowców, wychodzi wiele obrazów, które nie zasługują na krytykę, bo ta byłaby dla nich pochwałą. Po długich zmaganiach z samą sobą dałam sobie wreszcie prawo do wypowiedzenia się na temat długo oczekiwanego filmu Bitwa Warszawska 1920. Spora liczba niezbyt pochlebnych recenzji, zasłyszanych przy okazji wzmianek o premierze, skutecznie na długo odwodziła mnie od pomysłu rozplaszczenia się przed telewizorem, by w ciszy i skupieniu chłonąć dzieło Mistrza Hoffmana. Okazało się, że porządkowanie warzyw w lodówce, mycie szafek, usuwanie plam z podłogi po ostatnich przetworach i pranie dywanu to idealne zajęcia, które świetnie wypełniły mi dwie godziny, podczas których przez ekran mojego komputera przetoczyły się sceny w początku wieku.

Począwszy od tła historycznego, przez grę aktorską, po montaż i muzykę, z każdą sceną wzmagało się we mnie coraz większe rozczarowanie. I wcale nie dlatego, że naczytałam się niepochlebnych opinii i nasłuchałam niesprzyjających komentarzy. Wręcz przeciwnie, zajrzałam do nich dopiero po obejrzeniu filmu, by porównać odczucia krytyków z moimi. Były zbieżne.

Nie chodzi mi wystawianie recenzji, bo to już zrobili krytycy, ale kiedy oglądam współczesne polskie superprodukcje, obserwuję występowanie pewnej prawidłowości: wraz z postępem obyczajowym i politycznym, zwiększającymi się nakładami finansowymi oraz rozwojem techniki filmowej, ich jakość w efekcie końcowym jest dokładnie odwrotnie proporcjonalna do wykorzystanych zasobów.

Po obejrzeniu Bitwy Warszawskiej 1920 utwierdziłam się w przekonaniu, że Jerzy Hoffman zdecydowanie powinien udać się na zasłużoną emeryturę, nie kaląc więcej swojego filmowego dorobku. Już ekranizacja Ogniem i mieczem była krokiem za daleko, ale pełni wyrozumiałości wybaczmy Mistrzowi tę wpadkę – chciał zwieńczyć rozpoczęte 30 lat wcześniej dzieło. Ale zupełnie niepotrzebnie porwał się na zobrazowanie Cudu nad Wisłą, licząc pewnie na cud frekwencji w kinach spowodowany znakomitą, jak mu się wydawało, obsadą. Przede wszystkim cud frekwencji szkół, bo chyba na tym się skończyło. Bo przecież takie nazwiska jak: Daniel Olbrychski, Borys Szyc, Natasza Urbańska, Grażyna Szapołowska, Bogusław Linda czy Krzysztof Globisz, powinny zapewnić rekordową oglądalność, a co za tym idzie - kasowy sukces. Przeglądając dalej listę obsady, znajduję na niej Michała Żebrowskiego, Jerzego Bończaka, Ewę Wiśniewską, Rafała Cieszyńskiego, Aleksandra Domogarowa i zaczynam mieć nieodparte wrażenie, biorąc pod uwagę motyw miłosny głównych bohaterów, że chyba jednak oglądam pierwszą część Sienkiewiczowskiej Trylogii, tyle, że przeniesionej prawie 300 lat w przyszłość. I nie pomaga niezła gra postaci drugoplanowych oraz aktorska obsada epizodów, bo Adam Ferency, Ewa Wencel czy Marian Dziędziel wszystkiego nie załatwią. Do kompletu zabrakło mi Danuty Stenki, Małgorzaty Foremniak, Cezarego Pazury, Tomasza Kota, Piotra Adamczyka, Jana Frycza i Artura Żmijewskiego, ale niezależnie od zagranych przez siebie ról, i tak nie dźwignęliby filmu.

Obraz pokazuje sytuację polityczną i obyczajową Polski zaraz po zakończeniu I wojny światowej w sposób, momentami przerysowany i nienaturalny. Przekleństwa sypią się z ekranu niczym w „Psach” Pasikowskiego, Nataszka wije się na scenie żywcem wyjęta z Moulin Rouge, a jej pełna pasji i namiętności, aczkolwiek spowita niewinnością miłość do Janka jest kopią wręcz boollywodzkich romansów. Brakuje tylko wszędobylskiego podmuchu wiatru. Gra aktorska drewniana, z postacią Piłsudskiego na czele, efekty specjalne pozostawiają sporo do życzenia, a montaż sprawia wrażenie chaotycznie zlepionych scen, niczym praca domowa odrobiona na kolanie tuż po dzwonku. Nawet Krzesimir Dębski nie powalił na kolana muzyką, choć talentu wokalnego Nataszce odmówić nie można. Bronią się jedynie naprawdę dobre zdjęcia, nominowanego do Oscara za Helikopter w ogniu, Sławomira Idziaka. I to by było na tyle. 

Szkoda, że tak znakomity reżyser, jak Jerzy Hoffman, zabrnął w to tak daleko. Tym bardziej, że rok wcześniej na małych ekranach domowych telewizorów pojawił się 13-odcinkowy serial w reżyserii Macieja Migasa – 1920.Wojna i miłość. Znakomity scenariusz, świetne zdjęcia i montaż, który nie pozwalał spokojnie wysiedzieć do następnego odcinka, z pytaniem: co dalej? Janusz Petelski i Robert Miękus opowiedzieli historie miłości nie lukrowanych, pasjonujących, namiętnych, ale trudnych w tym historycznym okresie. Pokazali realia czasów, gdy bolszewicy grabili polskie ziemie w imię wolności i równości. I nie potrzebowali do tego celebryckich nazwisk. Bo Maciej Nawrocki, Wojciech Zieliński, Marek Bukowski, Eryk Lubos, Karolina Nolbrzak, Michał Żurawski, Tomasz Borkowski czy Andrzej Mastalerz niewiele mówią miłośnikom kolorowych magazynów o tzw. gwiazdach. Odtwórca jednej z głównych ról, Jakub Wesołowski, po raz kolejny udowodnił, że w wojennym repertuarze czuje się jak ryba w wodzie, a Mirosław Baka jako Piłsudski – mistrzostwo świata! Znakomita muzyka Zygmunta Koniecznego dopełnia dzieła. 

Okazuje się, że można znakomicie opowiedzieć historię jednej z najważniejszych bitew świata w ciekawy sposób, unikając łopatologii i moralizatorstwa, wciągając widza na 13 godzin w zwykłych dwóch wymiarach. Tyle, że serial nie miał takiej promocji, premiery i zysków z oglądalności. Szkoda, bo był zdecydowanie lepszy, wart uwagi i pieniędzy, których na szczęście nie wydałam na bilet do kina.


************************





Motywy muzyczne z serialu 1920. Wojna i miłość. 
Muzyka: Zygmunt Konieczny
Reżyseria: Maciej Migas
 

Brak komentarzy: