Kiedy
oglądam współczesne polskie superprodukcje, obserwuję występowanie pewnej
prawidłowości: wraz z postępem obyczajowym i politycznym, zwiększającymi się
nakładami finansowymi oraz rozwojem techniki filmowej, ich jakość w efekcie
końcowym jest dokładnie odwrotnie proporcjonalna do wykorzystanych
zasobów.
Staram się nie krytykować
dzieła filmowego lub literackiego opierając się jedynie na opinii innych. Nawet
jeśli słyszę, że nie warto tracić czasu, poświęcając go na przeczytanie lub
obejrzenie tego gniota, to i tak swój czas tracę lub poświęcam (w zależności
jak kiepski jest gniot), bo jeśli sama się przekonam o jego bezwartościowości,
to daję sobie prawo do wypowiadania się na jego temat. Po prostu dobrze
wiedzieć, co się obrzuca błotem.
A niestety ostatnimi czasy,
spod ręki polskich filmowców, wychodzi wiele obrazów, które nie zasługują na
krytykę, bo ta byłaby dla nich pochwałą. Po długich zmaganiach z samą sobą
dałam sobie wreszcie prawo do wypowiedzenia się na temat długo oczekiwanego
filmu Bitwa Warszawska 1920. Spora
liczba niezbyt pochlebnych recenzji, zasłyszanych przy okazji wzmianek o premierze, skutecznie na długo odwodziła mnie od
pomysłu rozplaszczenia się przed telewizorem, by w ciszy i skupieniu chłonąć
dzieło Mistrza Hoffmana. Okazało się, że porządkowanie warzyw w lodówce, mycie szafek,
usuwanie plam z podłogi po ostatnich przetworach i pranie dywanu to idealne
zajęcia, które świetnie wypełniły mi dwie godziny, podczas których przez ekran
mojego komputera przetoczyły się sceny w początku wieku.
Począwszy od tła historycznego,
przez grę aktorską, po montaż i muzykę, z każdą sceną wzmagało się we mnie
coraz większe rozczarowanie. I wcale nie dlatego, że naczytałam się
niepochlebnych opinii i nasłuchałam niesprzyjających komentarzy. Wręcz
przeciwnie, zajrzałam do nich dopiero po obejrzeniu filmu, by porównać odczucia
krytyków z moimi. Były zbieżne.
Nie chodzi mi wystawianie
recenzji, bo to już zrobili krytycy, ale kiedy oglądam współczesne polskie superprodukcje,
obserwuję występowanie pewnej prawidłowości: wraz z postępem obyczajowym i
politycznym, zwiększającymi się nakładami finansowymi oraz rozwojem techniki filmowej,
ich jakość w efekcie końcowym jest dokładnie odwrotnie proporcjonalna do
wykorzystanych zasobów.
Po obejrzeniu Bitwy Warszawskiej 1920 utwierdziłam się
w przekonaniu, że Jerzy Hoffman zdecydowanie powinien udać się na zasłużoną
emeryturę, nie kaląc więcej swojego filmowego dorobku. Już ekranizacja Ogniem i mieczem była krokiem za daleko,
ale pełni wyrozumiałości wybaczmy Mistrzowi tę wpadkę – chciał zwieńczyć
rozpoczęte 30 lat wcześniej dzieło. Ale zupełnie niepotrzebnie porwał się na
zobrazowanie Cudu nad Wisłą, licząc
pewnie na cud frekwencji w kinach spowodowany znakomitą, jak mu się wydawało,
obsadą. Przede wszystkim cud frekwencji szkół, bo chyba na tym się skończyło. Bo przecież takie nazwiska jak: Daniel Olbrychski, Borys Szyc, Natasza
Urbańska, Grażyna Szapołowska, Bogusław Linda czy Krzysztof Globisz, powinny zapewnić
rekordową oglądalność, a co za tym idzie - kasowy sukces. Przeglądając dalej
listę obsady, znajduję na niej Michała Żebrowskiego, Jerzego Bończaka, Ewę
Wiśniewską, Rafała Cieszyńskiego, Aleksandra Domogarowa i zaczynam mieć
nieodparte wrażenie, biorąc pod uwagę motyw miłosny głównych bohaterów, że
chyba jednak oglądam pierwszą część Sienkiewiczowskiej Trylogii, tyle, że
przeniesionej prawie 300 lat w przyszłość. I nie pomaga niezła gra postaci
drugoplanowych oraz aktorska obsada epizodów, bo Adam Ferency, Ewa Wencel czy
Marian Dziędziel wszystkiego nie załatwią. Do kompletu zabrakło mi Danuty
Stenki, Małgorzaty Foremniak, Cezarego Pazury, Tomasza Kota, Piotra Adamczyka,
Jana Frycza i Artura Żmijewskiego, ale niezależnie od zagranych przez siebie ról,
i tak nie dźwignęliby filmu.
Obraz pokazuje sytuację
polityczną i obyczajową Polski zaraz po zakończeniu I wojny światowej w sposób,
momentami przerysowany i nienaturalny. Przekleństwa sypią się z ekranu niczym w
„Psach” Pasikowskiego, Nataszka wije się na scenie żywcem wyjęta z Moulin
Rouge, a jej pełna pasji i namiętności, aczkolwiek spowita niewinnością miłość do
Janka jest kopią wręcz boollywodzkich romansów. Brakuje tylko wszędobylskiego podmuchu
wiatru. Gra aktorska drewniana, z postacią Piłsudskiego na czele, efekty specjalne
pozostawiają sporo do życzenia, a montaż sprawia wrażenie chaotycznie
zlepionych scen, niczym praca domowa odrobiona na kolanie tuż po dzwonku. Nawet
Krzesimir Dębski nie powalił na kolana muzyką, choć talentu wokalnego Nataszce
odmówić nie można. Bronią się jedynie naprawdę dobre zdjęcia, nominowanego do
Oscara za Helikopter w ogniu, Sławomira
Idziaka. I to by było na tyle.
Szkoda, że tak znakomity
reżyser, jak Jerzy Hoffman, zabrnął w to tak daleko. Tym bardziej, że rok
wcześniej na małych ekranach domowych telewizorów pojawił się 13-odcinkowy
serial w reżyserii Macieja Migasa – 1920.Wojna
i miłość. Znakomity scenariusz, świetne zdjęcia i montaż, który nie
pozwalał spokojnie wysiedzieć do następnego odcinka, z pytaniem: co dalej? Janusz
Petelski i Robert Miękus opowiedzieli historie miłości nie lukrowanych,
pasjonujących, namiętnych, ale trudnych w tym historycznym okresie. Pokazali realia
czasów, gdy bolszewicy grabili polskie ziemie w imię wolności i równości. I nie
potrzebowali do tego celebryckich nazwisk. Bo Maciej Nawrocki, Wojciech
Zieliński, Marek Bukowski, Eryk Lubos, Karolina Nolbrzak, Michał Żurawski,
Tomasz Borkowski czy Andrzej Mastalerz niewiele mówią miłośnikom kolorowych
magazynów o tzw. gwiazdach. Odtwórca jednej z głównych ról, Jakub Wesołowski,
po raz kolejny udowodnił, że w wojennym repertuarze czuje się jak ryba w
wodzie, a Mirosław Baka jako Piłsudski – mistrzostwo świata! Znakomita muzyka
Zygmunta Koniecznego dopełnia dzieła.
Okazuje się, że można
znakomicie opowiedzieć historię jednej z najważniejszych bitew świata w ciekawy
sposób, unikając łopatologii i moralizatorstwa, wciągając widza na 13 godzin w
zwykłych dwóch wymiarach. Tyle, że serial nie miał takiej promocji, premiery i
zysków z oglądalności. Szkoda, bo był zdecydowanie lepszy, wart uwagi i pieniędzy,
których na szczęście nie wydałam na bilet do kina.
************************
Motywy muzyczne z serialu 1920. Wojna i miłość.
Muzyka: Zygmunt Konieczny
Reżyseria: Maciej Migas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz