Kiedy Polacy wpisują w CV
zakres i stopień znajomości języków, powinni się mocno zastanowić czy wliczać w
to język polski. Idąc tym tropem, wielu z nas w rubryce JĘZYKI, powinno
zostawić puste miejsce.
Coraz
częściej kupujemy w second handach
niż sklepach z używaną odzieżą. W prasie krzyczy do nas wielki headline, a nie nagłówek artykułu. Wspomaganą
w nas przez różne napoje energię zamieniliśmy na power. Na wycieczkach zamiast pamiątek kupujemy souveniry, a znajomych obdarowujemy giftami zamiast dać staropolski podarek
lub bardziej nowoczesny prezent. Urządzamy event,
bo impreza już jest niemodna, a ze współpracownikami umawiamy się na meeting, bo jakoś tak głupio omawiać
zawodowe sprawy na spotkaniu. Oglądamy
trailery filmowe, bo zwiastun niewiele nam mówi, a do niedawna można było
bez większych trudności obejrzeć zapowiedziany film online, choć wystarczyło powiedzieć, że jest dostępny w sieci. Na
twarzy robimy lifting, do obiadu dressing, a tym, co chcą sie rozwijać –
fundujemy coaching. W telewizji serwują nam show, w którym wzięło udział full
celebrytów (mój słownik ciągle podkreśla to słowo albo dzieli na cele
brytów – widać Brytowie mieli ważniejsze i szczytniejsze cele niż ludzie znani
tylko z tego, że są znani). W domu aranżujemy
wnętrze (choć można by było po prostu umeblować pokój), żeby mieć totalnie
modny design, a wychodząc na zewnątrz
stylizujemy się, bo po co się
ubierać. A żeby łatwiej było nam dokonać wyboru, w reklamach wszystkie
promowane produkty są flagowe, a topowe to już całą pewnością. Przy tym
wszystkim manager wydaje się być
słowem w języku polskim mocno zakorzenionym.
Używając
tych wszystkich określeń jesteśmy bardziej cool
albo trendy (w zależności od czasu,
miejsca i panującej mody). Jedno jest pewne, że to co mówimy nie jest passe.
Szybkość,
z jaką anglojęzyczne słowa źródłowe się asymilują, sprawia, że zanim w języku
polskim pojawi się reprezentatywne tłumaczenie terminu zapożyczonego, jest on
już używany przez sporą grupę ludzi. Niezmierne trudno jest potem wykorzenić
obco brzmiące słowa, tym bardziej, że w niektórych środowiskach używanie
terminów anglojęzycznych świadczy o reprezentowanym poziomie. W wielu firmach,
zwłaszcza handlowych czy reklamowych, język branżowy pełen jest zagranicznych
naleciałości – ich znajomość i swobodne użycie jest gwarantem pozycji i
sygnałem, że dana osoba to jeden z nas. Nie znasz i nie używasz, więc nie wiesz
o czym mówimy. A wiadomo - kto nie jest z nami, ten przeciw nam.
Chociaż
z drugiej strony, polszczyzna pełna jest naleciałości łacińskich, więc może nie
powinniśmy się dziwić? No ale łacina to nie angielski, a raczej angielski to
nie łacina. Z łaciny czerpie nie tylko język polski, ale również inne, poza tym
używana jest do dziś w różnych dziedzinach, chociażby w biologii czy naukach
prawnych, niezależnie od kraju. Polacy mają jednak ciągoty do wszystkiego, co
zachodnie, a zwłaszcza amerykańskie. Profesor Miodek w jednej ze swoich książek
zastanawia się, w kontekście językowym oczywiście, czy to cecha polskiej
psychiki, czy naturalna kolej rzeczy?
Uważam
jednak, że reguły językowe wprowadzać trzeba, ale nie ma żadnej gwarancji ich
przestrzegania. Narzucić się nie da. Zwolennicy poprawnej polszczyzny,
zwłaszcza w dzisiejszych czasach królowania młodzieżowego slangu, zawsze będą
traktowani jak kosmici, więc to walka z wiatrakami. Tym bardziej, kiedy coraz
częściej słyszy się o uproszczeniu polskiej gramatyki i ujednoliceniu
ortografii, by nie sprawiała tyle kłopotu. Tyle, że znowu pojawia się kwestia
przyczyn owych problemów. Bo za moich szkolnych czasów trudności z ortografią
nazywano lenistwem, a nie dysleksją….
Urodziłam
się w Polsce, mam polskie obywatelstwo i mieszkam w niepodległym kraju, więc niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż
Polacy nie gęsi i swój język mają.
1 komentarz:
Lubię to! :)
Bardzo ciekawe uwagi!!!
Choć "totalnie", wspomniany przez Ciebie prof.Miodek uważa również za słowo angielskiego pochodzenia, wypierające nasze, piękne "całkowicie", "wcale" ;)
Coolerskie pozdro! KB
Prześlij komentarz